„OPŁATEK” W ZAMKU

13 grudnia w CK ZAMEK kolejny raz spotkaliśmy się na przedświątecznym „Opłatku”. Gości i zebranych członków naszego Oddziału powitała prezes Bożena Łączkowska. Modlitwą uczciliśmy pamięć poległych w stanie wojennym, którego rocznica przypadała właśnie tego dnia.

Spotkanie uświetniła młodzież z Gimnazjum Nr 65 im. Orląt Lwowskich w Poznaniu przygotowanym programem pod kierunkiem Małgorzaty Głowackiej. Był to wzruszający montaż tekstów i kolęd nawiązujący do atmosfery Świąt Bożego Narodzenia w stanie wojennym. Zebrani wtórowali gromko śpiewając kolędy.

Konsul honorowy Ukrainy Witold Horowski złożył nam życzenia  świąteczne i noworoczne, a Bożenie Łączkowskiej wręczył piękny bukiet kwiatów.

Stanisław Łukasiewicz zdał relację z przebiegu akcji charytatywnej „Serce dla Lwowa”. W tym roku niestety były trudności na granicy, ale i te pokonano. We Lwowie wszystko przebiegło bez trudności. Relacja była ilustrowana zdjęciami wykonanymi przez Jacka Kołodzieja.

Poznańska poetka Teresa Tomsia przedstawiła kilka swoich wierszy. Oto jeden z nicvh:

Zapomniane stajenki

Są zapomniane stajenki,

do których w Boże Narodzenie

nie zaglądają naszi krewni

ani piękne panie z telewizji;

politycy złaknieni poklasku

nie opowiadają, co podano

na wieczerzę, jakie stroiki

kładziono na stole.

Nikt tam kolęd nie śpiewa,

wiatr tylko hula po stepie

roznosząc spróchniałe kości

naszej narodowej armii.

Cień Polki łamie w Wigilię

suchy chleb jako opłatek,

dziecko lepi anioła z gliny.

Świąteczne dni na zesłaniu

czarne są jak twarz legionisty

konającego w łagrze. Jezus

ogrzewa jego zziębnięte nogi

i kładzie białą kromkę

na zsiniałe wargi.

Cicha noc, święta noc…

niesie się aż do stajenki

w Betlejem, by w rzewnym

tonie kolędy mogli stać się

znów jedną polską rodziną.

Zebrani podzielili się opłatkiem, uraczyli wspaniałą kutią wykonaną tradycyjnie przez Danusię Szwarc, oraz degustowali inne świąteczne specjały. Życzono sobie wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego 2014 Roku.

tekst: Hanna Dobias-Telesińska

foto: Jacek Kołodziej

 

AKCJA CHARYTATYWNA „SERCE DLA LWOWA” – relacja

Nadszedł kolejny grudzień i kolejna, już 29 akcja charytatywna „Serce dla Lwowa”. Przez dwa weekendy listopada w hipermarketach Piotr i Paweł członkowie naszego Towarzystwa wspomagani przez harcerzy i uczniów poznańskich szkół zbierali produkty żywnościowe, środki czystości i chemii gospodarczej oraz słodycze i artykuły szkolne. Aby paczki były jednak wyjątkowe-świąteczne część brakujących artykułów jak konserwy mięsne, kakao i kawę zakupiliśmy z własnych środków. Zbiórki prowadzone były również bezpośrednio w poznańskich szkołach oraz punktach zbiórek gdzie mieszkańcy Poznania przynosili podarunki dla rodaków na kresach. Tradycyjnie już bazą, w której przyjmowano dary, gdzie je sortowano i pakowano, była Szkoła Podstawowa nr 84 przy ul. Św. Szczepana. Tam przez ponad tydzień członkowie naszego Towarzystwa wspomagani przez harcerzy hufca ZHP Poznań-Wilda przygotowali prawie 400 paczek. W piątek w godzinach popołudniowo wieczornych całość została załadowana do autobusu i o 20.20 autokar wyruszył do Lwowa. Niestety, tym razem szczęście nam nie dopisało. Po 4 i pół godzinie stania na przejściu granicznym w Rawie Ruskiej celnicy ukraińscy sporządzili protokół z decyzją odmowy wjazdu na teren Ukrainy. Zmuszeni byliśmy wrócić i szukać szczęścia na przejściu w Medyce. Po drodze, korzystając z uprzejmości ks. proboszcza parafii p.w. św. Piotra i Pawła w Medyce, zostawiliśmy połowę paczek w salce parafialnej, by tym samym z mniejszą ilością darów łatwiej było przekroczyć granicę. Po kolejnych 4 godzinach i dyskusjach z różnej rangi przedstawicielami służb celnych Ukrainy udało się przejechać, by po ponad 24 godzinach dojechać do Lwowa. Pozostał jeszcze wieczorny rozładunek. Po drugą część pozostawionych darów wróciliśmy we wtorek.

We Lwowie od lat naszą bazą jest kościół św. Antoniego przy ul. Łyczakowskiej. Tam od poniedziałkowego poranka wydawano paczki tym, którzy mają jeszcze siłę po nie przyjść sami. Pozostałym, najstarszym, chorym i samotnym paczki dostarczali do domów harcerze z ZHR Orlęta z Oś. Rusa w Poznaniu, korzystając z marszrutek i tramwajów. Jest to spory wysiłek zważywszy, że każda paczka to prawie 10 kg produktów, a często od przystanku jest jeszcze spory kawałek do przejścia. Były też takie paczki, po które zgłaszali się przedstawiciele Uniwersytetu III Wieku, siostry zakonne czy proboszczowie polskich parafii i swoimi środkami transportu dostarczali do najbardziej oddalonych części miasta. Swoimi samochodami przyjechali też przedstawiciele polskiej szkoły z Nowego Rozdołu. Z racji wtorkowego pobytu w Medyce po pozostawioną tam część darów, zmuszeni byliśmy odwołać nasze wyjazdy poza Lwów tj. do Brzeżan, Przemyślan i Rohatyna. Proboszczowie tych parafii własnymi samochodami odbierali od nas dary ze Lwowa.

Środa to dzień odwiedzin mikołajkowych w polskich organizacjach we Lwowie. Po przedpołudniowym dyżurze w bazie, nasza delegacja odwiedziła redakcję Kuriera Galicyjskiego, Federację Organizacji Polskich na Ukrainie, Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej i parafię w Rzęsnej. Pozostawione tam paczki zawierały głównie materiały biurowe i środki czystości.

Czwartek to dzień szczególny. Delegacja nasza została przyjęta przez ks. Arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego – Metropolitę Lwowskiego. Został On zapoznany z działalnością naszego Towarzystwa, prowadzoną akcją „Serce dla Lwowa”, ale przede wszystkim poproszony o objęcie honorowym patronatem i zaproszony na obchody 25-lecia Poznańskiego Oddziału TML i KPW. Prośba i zaproszenie zostało przyjęte i liczymy, że Jego Eminencja zaszczyci nasze jubileuszowe majowe uroczystości.

Niezapomnianą ucztą dla ducha, a w zamyśle formą podziękowania było piątkowe spotkanie całej naszej grupy z Janiną Zamojską i Haliną Makowską, wielce zasłużonymi dla Polaków na Kresach i kościoła katolickiego we Lwowie. Zaproszeni zostaliśmy na podwieczorek do jej niewielkiego pałacu, gdzie zajadaliśmy się wspaniałymi naleśnikami z serem i kapustą. Na zakończenie spotkania Pani Halina Makowska raczyła nas fragmentami poematów, których akcja i bohaterowie poruszali się w przestrzeni przedwojennego Lwowa. Klimat spotkania, wspaniałe wnętrza, a przede wszystkim osoba gospodyni, na chwilę przeniosły nas w czasy, które niestety bezpowrotnie minęły.

Piątkowe i sobotnie poranki to wizyty św. Mikołaja w kościele św. Marii Magdaleny. Po mszach św. o godz. 8.00 harcerze rozdawali mikołajkowe, drobne upominki wszystkim przybyłym na nabożeństwa dzieciom i dorosłym. Jak zawsze spotkało się to z ogromną życzliwością i sympatią, choć nie było zaskoczeniem, bo od lat właśnie w dzień św. Mikołaja harcerze są tam obecni z prezentami. 

Po ośmiu dniach pobytu we Lwowie nasza Akcja dobiegła końca. Jak zawsze obecność umundurowanych harcerzy, szczere długie rozmowy, nierzadko przy herbatce i skromnym ciasteczku, w atmosferze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia pozwala naszym rodakom z nadzieją spojrzeć na trudy dnia codziennego, a przekazane dary godniej spędzić te najpiękniejsze ze świąt. Są to chwile, na które czekają przez cały rok. Należy tu podkreślić wkład pracy wielu życzliwych i oddanych ludzi, darczyńców i społeczników wspomagających to piękne dzieło. I za to wszystkim bardzo serdecznie dziękujemy.

 tekst i foto: Jacek Kołodziej

 

SYBERYJSKIE WSPOMNIENIA SYBIRAKÓW Z PODHAJEC I INNYCH OKOLIC

              W lutym 2013 roku minęły 73 lata od momentu pierwszych masowych deportacji Polaków na Sybir i do Kazachstanu przez zbrodniczy Związek Sowiecki. Tereny, do których zesłańcy byli transportowani róż­niły się tym, że na Syberii były bezkresne obszary tajgi, a w Kazachstanie  bezkresne obszary stepów.  10 lutego 1940 roku w nocy i wczesnym rankiem do tysięcy polskich rodzin  – mieszkańców Polskich Kre­sów Wschodnich –  wkroczyli NKWD-ziści  z  pistole­tem  w ręku i krzyczeli ,,wstawat’ sobirat’sia!”, W ten sposób budzili niczego nie spodziewających  się do­mowników, zwłaszcza  przerażone  dzieci. W latach 1940- 1941 były cztery masowe wywózki na Sybir. Związek Sybiraków stwierdza, że łącznie deportowano 1.350 tysięcy Polaków. Trzeba pamiętać, że sowieci więzili polskich jeńców wojennych i w 1945 roku wy­wozili śląskich górników (około 5 tysięcy). W następ­nych latach deportowano dalsze tysiące ludzi za nie popełnione winy, za które zostali oskarżeni w szcze­gólności żołnierze Armii Krajowej.

            W syberyjskiej tajdze na dalekiej północy, w Tei,, Siewiero Jenisiejskiego rejonu Krasnojarskiego Kraju,w łagrze NKWD, ulokowani zostali zesłańcy z powiatu Podhajce i  Brzeżany  woj. Tarnopolskiego,  w tym rodzina Gerlachów. Było nas tam około 500 osób. W pierwszych tygodniach zmarły tutaj małe dzieci i starcy. W okresie od marca 1940 do września 1941 roku zmarło 50 osób. Głód, choroby, niezwykle ciężka praca przy wyrębie sosnowego lasu prymityw­nymi narzędziami – piła i siekiera –  powodowały  dużą śmiertelność. Były przypadki, że z jednej rodziny umierały 2-3 osoby. Z mojej rodziny zmarł tutaj brat Tadeusz – miał 15 lat. Warunki, w których przyszła nam żyć i pracować były bardzo ciężkie. Wszystko to powodowało niezwykle traumatyczne przeżycia. Syn­drom sybiraka do dnia dzisiejszego powoduje lęk na wspomnienie o syberyjskiej gehennie. W mojej rodzi­nie w latach 1940-1945 zmarło 6 osób, rodzice, dwie siostry i dwóch braci.

            Obecnie, kiedy w lubskim kole wracamy rozmo­wach do lat zsyłki i związanych z nią przeżyć, moi przyjaciele Witek Zaleski i Janek Zujewski, chociaż niechętnie, bo byli bardzo młodzi i niewiele pamię­tają, zgodzili się na wypowiedź. Chociaż są to tylko fragmenty przeżyć, to jednak zasługują na uwagę.

            Witek Zaleski zapamiętał, że w lutym 1940 roku, kiedy przyszli do ich domu „wyzwoliciele”, to NKWD-zista z pistoletem w ręku kazał ojcu stać pod ścianą i nie pozwolił mu się poruszać. Tato stał tam przez cały czas, aż do momentu opuszczenia domu. NKWD-zista był razem ze swoimi pomocnikami Białorusinami. Jednym z nich był ich znajomy, który teraz przyszedł ich „wyzwolić od pańskiej Polski”. To oni przepro­wadzili rewizję, a ich komendant żądał od ojca wyda­nia pistoletu. Tato jako leśnik miał rewolwer, ale go zdał i miał na to pokwitowanie, ten dokument urato­wał mu życie. Nasza rodzina, rodzice, siostra Wanda i ja została deportowana 10 lutego 1940 roku. Ponad trzy tygodnie jechaliśmy w bydlęcych wagonach na wschód. Tym strasznym pociągiem dotarliśmy do sy­beryjskiej stacji Asino. Tutaj opuściliśmy wagony i oczekiwaliśmy, co dalej z nami zrobią sowieci. Po jakimś czasie nasze tobołki ułożyliśmy na oczekujące na nas sanie z zaprzęgniętym do nich koniem. Stąd ruszyliśmy w drogę do oddalonego o 60 km od stacji kolejowej Armiakowa, a dalej do zagubionych wśród tajgi i moczarów 5 baraków usytuowanych niedaleko od rzeki Juł. W tych barakach byli tylko Polacy. W niezwykle trudnych warunkach materialnych i  klima­tycznych, w tych zesłańczych barakach przebywaliśmy razem z innymi Polakami do  wiosny 1942 roku. Tato pracował w lesie przy wyrębie lasu. Trzeba było wy­konywać ustalone przez władze obozowe normy. Nad­zorujący Polaków Rosjanin decydował o tym, czy normy są wykonane. Prace trwały często przy bardzo niskich temperaturach, nawet do 40 stopni  mrozu. O tym, jaka jest w zimie temperatura, też on decydował, mierzył ją w iście sowiecki sposób. Przy zebranych i przygotowanych do pracy nabierał do garnuszka wody i kiedy norma była wykonana, to wodę wylewał dość wysoko w górę, na ziemię spadał lód. To miało znaczyć, że jest ponad 40 stopni mrozu i do roboty w lesie można było nie iść. Jednak, kiedy normy nie były wykonane, wodę wylewał bezpośrednio na ziemię i wówczas stwierdzał, że woda nie zamarzła i  należy iść do pracy  w tajdze.

             W 1941r.  zachorowała mama, nie potrafię powie­dzieć jaka to była choroba. Nie było tutaj żadnego lekarza. Tato dowiedział się, że gdzieś w oddalonej od naszych baraków o 15 km wiosce mieszka człowiek, który leczy ziołami. Nie wiem w jaki sposób ojciec się z nim umówił, ale pewnego dnia on oczekiwał na dru­gim  brzegu na nas i miał zioła. W tym samym czasie wybraliśmy się w drogę, doszliśmy do rzeki, trzeba było pokonać tę przeszkodę. Jednak nie mieliśmy łódki, w tej sytuacji  znaleźliśmy sporej wielkości su­chy konar, przy pomocy którego ja miałem przepłynąć na drugi brzeg. Wszedłem do rzeki, konar umieściłem pod piersią, tak że miałem wolne ręce. Ruchami rąk i nóg starałem się przepłynąć na drugi brzeg. Trwało to dość długo, bo woda znosiła mnie z nurtem rzeki, jed­nak szczęśliwe dotarłem do upragnionego brzegu. Wyszedłem z wody i wziąłem od niego zioła. Była sło­neczna pogoda i po odpoczynku wszedłem do rzeki, którą w ten sam sposób przepłynąłem i powróciłem do baraków. Podczas pokonywania rzeki, a miała ona jak sądzę ponad 50 metrów szerokości, nie pamiętam żebym się bał. Pamiętam tylko, że w baraku czekała na lekarstwo chora mama i to się wówczas liczyło, to było ważniejsze niż mój lęk. Miałem wtedy 10 lat, byłem zmęczony, ale szczęśliwy, że udało mi się tę wędrówkę odbyć i wrócić do zesłańczego baraku. Nie wiem jakie to były zioła, najważniejsze było to, że mama wyzdrowiała. Ja zaś stałem się małym bohate­rem i ważnym członkiem rodziny, bo przecież zdoby­łem dla mamy lekarstwo. Do dziś pamiętam syberyj­ską rzekę Juł i to, że ją samodzielnie przepłyną­łem. Dzięki zawartej przez generała Władysława Si­korskiego – premiera rządu na uchodźstwie – umowy ze Związkiem Sowieckim mogliśmy opuścić to miejsce i klimat, który powodował odmrożenia i inne choroby, a krótkie lato to jednak niewielka poprawa naszego bytu na tej dalekiej północy. W 1942 roku przenieśli­śmy się do Ałtajskiego Kraju w okolice Barnaułu, Krajuszenskiego rejonu. Zatrzymaliśmy się we wsi Powalicha, mieszkaliśmy w jednym domu z dwoma rodzinami Rosjan i Polaków. Przez jeden rok chodzi­łem tutaj do szkoły, byłem w piątej klasie. Potem pra­cowałem m.in. przy zwożeniu siana do stogu. Mama pracowała na fermie bydła, była dojarką, co umożli­wiało mi czasem napić się mleka, możliwość ta była istotnym elementem naszego wyżywienia. W 1943 roku tato został powołany do wojska organizowanego przez generała Berlinga. W nowej sytuacji obowiązek troski o mnie, siostrę i siebie spadł na barki mamy. W Powalisze byliśmy do maja 1946 roku. Gdy tylko po­wstała możliwość powrotu do Polski zaraz rozpoczęły się przygotowania. Niezwykle ważną sprawą było uzyskanie dokumentu ewakuacyjnego. W tym celu należało pojechać do oddalonego od nas o 60 km Barnaułu, dokąd jeździły ciężarowe samochody. Ma­mie udało się znaleźć taki samochód i pewnego dnia rano pojechała po zaświadczenie ewakuacyjne. Od­nalazła polską placówkę, która je wystawiała. Było tu wielu Polaków w tej samej sprawie. Mamie udało się dość szybko uzyskać upragnione zaświadczenie i ura­dowana, nie czytając jego treści, tym samym samo­chodem, tego samego dnia wróciła do Powalichy. Radość trwała jednak krótko, po przeczytaniu za­świadczenia okazało się, że nie została zapisana sio­stra Wanda. Radość zamieniła się smutek, bo już była umówiona data wyjazdu. Przecież bez Wandy nie pojedziemy! Mama musiała odbyć podróż do Barna­ułu drugi raz. Wróciła z nowym zaświadczeniem uprawniającym całą naszą trójkę do opuszczenia miejsca zsyłki i udanie się do stacji kolejowej w Bar­naule, skąd wyruszyliśmy również towarowymi wago­nami w drogę do upragnionej Polski. Tym razem po­ciąg nie był konwojowany przez wojsko NKWD. Do kraju przyjechaliśmy w maju 1946 roku. Zamieszkali­śmy w Górzynie, gdzie tato jako kościuszkowiec zajął gospodarstwo rolne i oczekiwał naszego powrotu.

            Janek Zujewski miał cztery latka, kiedy z mamą i młodszym bratem Waldemarem 10 lutego 1940 roku został deportowany do Kazachstanu. Jego rodzina, jak wiele innych, została skierowana w okolice Pawło­daru  i jako miejsce zsyłki wyznaczono wioskę o na­zwie  Łozowaja. Mieszkali w niej Rosjanie, ale byli też Gruzini, Kirgizi i Ukraińcy, a teraz dodatkowo Po­lacy, którzy byli przydzielani do mieszkających tu rodzin. Rodzinie Janka wyznaczono lepiankę, niby dom, na końcu wioski. Mieszkała w niej Ukrainka z dziećmi, córką i synkiem. W tej kwaterze było miejsce na kilka kur, parę owiec, była też mała kuchnia i płyta kuchenna, której człon był zbudowany z kamienia. W pomieszczeniu tym nasza trójka miała miejsce do spa­nia. Było za ciasno, ale nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko pogodzić się z losem. Z opowiadań mamy Janek zapamiętał, że podczas deportacji z Rakowa  NKWD-zista Rosjanin mówił do mamy: „Choziajka  wsio bierite, wsio wam prigodit’sia” (Gospodyni za­bieraj wszystko, wszystko się wam przyda). Na to mama: ?To chyba w dobre miejsce nas wywieziecie, że pozwalacie zabrać rzeczy?. Jak wyglądało to dobre miejsce, przekonali się po kilkutygodniowej podróży do Kazachstanu i dalej do Łozowoj.

             Na zesłaniu mama pracowała w miejscowym koł­chozie, gdzie wykonywała różne prace polowe. Praca była bardzo ciężka, często od rana do wieczora. Za pracę otrzymywała jakieś zboże, które mełła na żar­nach, z tego robiła nam „lepioszki” – placki i goto­wała niby zupę. Cała troska o nas, dzieci i siebie spo­czywała wyłącznie na jej barkach. Opiekowała się nami i wykorzystywała każdą możliwość zdobycia dodatkowego pożywienia i dbania o nasze zdrowie. Ojca z nami nie było, gdyż w październiku 1939 r.  poszedł rano do pracy i tam został przez NKWD aresztowany, do domu już nie wrócił. Od tego czasu nigdy nie mieliśmy informacji o tacie i nie wiemy, co się z nim stało. Mój rozmówca przypomniał sobie dwa zdarzenia z okresu pobytu na zesłaniu w Łozowoj. Ich lepianka znajdowała się na samym końcu wioski, tro­chę na uboczu, dalej był już tylko step. W wigilię Bo­żego Narodzenia, był to rok 1944 lub 1945, kilka pol­skich rodzin spotkało się w centrum wsi u Polki, która miała większe pomieszczenie. Podczas tego spotkania toczyły się rozmowy o domach rodzinnych w Polsce, miało ono też charakter rodzinny, bo była modlitwa i opłatek, który zastępował cienki placek upieczony na kuchennej płycie. Były łzy, ale były też śpiewane nasze polskie kolędy, wszystko to potęgowało tęsknotę za domem rodzinnym i za Polską. Po wigilii wracaliśmy do swojej lepianki, cały czas trzymaliśmy się razem, ponieważ tego wieczoru nastała burza śnieżna-buran. Zamieć była tak duża, że nie było prawie nic widać, łatwo było stracić orientację. Idąc dalej, w pewnym momencie powiedziałem, że musimy już chyba skręcić w lewo, a nie dalej iść prosto, mama posłuchała mojej rady i trafiliśmy prosto do naszej lepianki. Gdybyśmy poszli dalej 10-20  kroków, byli byśmy w  bezkresnym stepie. W takiej sytuacji nie było by możliwości odna­lezienia naszej siedziby, mogliśmy po prostu zamarz­nąć w stepie. Wspominając to zdarzenie, Janek stwierdza, iż jego wyczucie terenu spowodowało wtedy uniknięcie najgorszego. W latach 1944-1945 chodził do szkoły i ukończył pierwszą i drugą klasę, świadectwa szkolne przechowuje do dnia dzisiejszego

            Był 1946 rok, minęło 6 lat zesłania, miałem 10 lat, mówi Janek. Przypomniał sobie jeszcze opowiadanie mamy o tym, co Rosjanie mówili między sobą o ła­grach – GUŁAGACH. Mówili tak: „Kto tam nie był, tot budiet, a kto tam był tot etowo nikogda nie zabu­diet”. (Kto tam nie był, ten będzie, a kto był ten nigdy tego nie zapomni).

            Sybiracy pamiętają ten tragiczny czas deportacji i walkę o przeżycie. Była to walka z głodem, choro­bami, mrozem i ciężka praca w lesie, stepie, kopal­niach i innych miejscach kaźni, powodowały one, że z zesłania nie powrócił co trzeci sybirak.                                       

            W latach syberyjskiego zesłania wywiezieni Polacy cierpieli za niepopełnione winy. To ci, którzy bez sądu i wyroku zostali pozbawieni swojego dobytku, wolno­ści  i utracili najbliższych. Syberyjską gehennę zgoto­wał Polakom zwyrodniały bolszewicki system – Zwią­zek Sowiecki. Wyłączną „winą” deportowanych było to, że byli Polakami. Obecnie sowieckim agresorom, którzy napadli w 1920 i w 1939 roku na niepodległą Polskę, w podwarszawskiej miejscowości postawiono  pomnik!!

Notował i opracował: Rodrycjusz Gerlach  A.D. 2013.

                                                          

 

 

        

OPŁATEK W ZAMKU

W dniu 13 grudnia b.r. (piątek) poznański Oddział TML i KPW organizuje świąteczne spotkanie, na które serdecznie zapraszamy. OPŁATEK odbędzie się w Sali Pod Zegarem (II piętro) o godz. 17.00. W świątecznej atmosferze będziemy dzielić się opłatkiem, śpiewać kolędy, spożywać wigilijne potrawy.

Stanisław Łukasiewicz zda relację z Akcji Charytatywnej, która będzie ilustrowana fotografiami Jacka Kołodzieja.

 

Hanna Dobias-Telesińska