PATRONI ULIC POZNANIA ZWIĄZANI Z KRESAMI POŁUDNIOWO-WSCHODNIMI DAWNEJ RZECZPOSPOLITEJ – cz. 4

VRTEL-WIERCZYŃSKI STEFAN

(1886-1963)

historyk literatury, bibliograf

                                                                                                                           dr Zofia Grodecka

córka

 

Dzieje mojej rodziny związane były ze Lwowem, Poznaniem, Warszawą i ponownie Poznaniem. Zmiany miejsca zamieszkania wynikały z kolejno obejmowanych przez Ojca, prof. dr Stefana Vrtel-Wierczyńskiego, stanowisk w placówkach naukowych tych miast.

Ojciec, urodzony 26 grudnia 1886 r. w Hanowcach w b. województwie stanisławowskim. Po ukończeniu gimnazjum w Stryju, w latach 1905-1909 studiował na Uniwersytecie we Lwowie filologię polską, słowiańską i klasyczną oraz bibliografię. W czasie studiów korzystał ze stypendium Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, pracując tam równocześnie w niepełnym wymiarze godzin. W roku 1915 uzyskał stopień doktora filozofii. W latach 1909-1919 podjął pracę jako nauczyciel w gimnazjum III (później im. Batorego) we Lwowie. W tym okresie brał udział w pracach niepodległościowych, uczestnicząc w tworzeniu Legionu Wschodniego jako adiutant Brygady i zorganizowaniu Polskiego Archiwum Wojennego.

Po odzyskaniu niepodległości Polski pracował od 1920-1927 r. w Bibliotece Uniwersyteckiej we Lwowie. W 1923 r. uzyskał habilitację na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie z nauk pomocniczych literatury, bibliografii oraz bibliotekoznawstwa, poszerzoną w 5 lat później na historię literatury polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem jej stosunku do literatury czeskiej.

Ojciec pochodził z rodziny czesko-morawskiej, osiadłej w Galicji od połowy XIX wieku. Rodzina, tak ze strony Matki mojej Janiny, jak i Ojca, związana była bardzo silnymi więzami uczuciowymi ze Lwowem, w którym zamieszkiwała większość krewnych. Niestety własnych wspomnień z tego okresu nie mam, gdyż 1 września 1927 r. Ojciec wraz z rodziną, składającej się oprócz żony, z 12-letniego syna Lesława i paromiesięcznej córki Zofii, opuścił Lwów obejmując stanowisko dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu i podejmując jako docent wykłady z zakresu bibliografii i bibliotekoznawstwa oraz historii literatury polskiej na Uniwersytecie Poznańskim. W 1936 r. uzyskał nominację na stanowisko profesora tytularnego.

Dziesięcioletni poznański etap życia rodziny charakteryzował się dominacją niesłychanie rozbudowanej działalności naukowej Ojca, która obejmowała trzy podstawowe nurty: historyczno-literacki, bibliograficzny i bibliotekarski. W pierwszym zakresie główny wysiłek badawczy Wierczyński skierował na polską literaturę średniowieczną, będąc jej wierny do końca życia. Po pierwszych lwowskich pracach z zakresu romantyzmu, pasją jego stało się edytorstwo tekstów średniowiecznych. Tak powstały kolejno: antologia „Średniowieczna poezja polska świecka” (1923), „Wybór tekstów staropolskich” (1930), zabytek średniowieczny pt.: „Sprawa chędoga o Męce Pana Chrystusowej” i „Ewangelia Nikodema”. Teksty podawał w zmodernizowanej transkrypcji i transliteracji, poprzedzał przemową, załączał bibliografię i słownik. Te benedyktyńskie zaiste prace, w których uczestniczyła Mama, wypisując tysiące „fiszek” bibliograficznych – wykonywane często całymi nocami – pamiętam do dziś.

Równoległym warsztatem pracy Stefana Vrtel-Wierczyńskiego była działalność na stanowisku dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu. Dokonania zarówno w jej organizacji wewnętrznej jak i kontaktach zewnętrznych (zorganizowanie w 1929 r. II Zjazdu Bibliotekarzy Polskich), oraz publikacjach i pracach redakcyjnych (rozpoczęto wydawanie Biuletynu Bibliotecznego) postawiły Bibliotekę w Poznaniu w rzędzie najlepszych bibliotek naukowych Polski.

Życie rodzinne i towarzyskie też wówczas kwitło. W czasie trwania Powszechnej Wystawy Krajowej  przez  duże  mieszkanie,  zajmujące  cały  lewy  parter  budynku   Biblioteki   przy  ul. Ratajczaka, wówczas nr 4-6 – przewinęło się ponad 30 osób nocujących, gości zamiejscowych. Najbarwniejszą postacią był krewny Mamy, krytyk literacki, Kazimierz Czachowski.

W roku 1937 Stefan Vrtel-Wierczyński został mianowany dyrektorem Biblioteki Narodowej w Warszawie. Wobec zbliżającego się zagrożenia wojennego, w sytuacji, gdy Biblioteka Narodowa nie posiadała odpowiednio zabezpieczonych pomieszczeń – dyrektor zdecydował się w sierpniu 1939 r. na podjęcie ewakuacji najcenniejszych zbiorów, m.in. „Psałterza floriańskiego” i „Kazań Świętokrzyskich”, które przez Rumunię i Francję dotarły do Kanady, dzięki czemu przetrwały wojnę i powróciły do Biblioteki Narodowej w 1959 r. Dalsze prace zabezpieczające zbiory, już po wkroczeniu Niemców do Warszawy, prowadził Wierczyński do 1 lutego 1940 r., w którym to dniu okupanci usunęli go z Biblioteki. Dyrektor Wierczyński nadal prowadził akcję tajną, roztaczając kontrolę nad zbiorami i opiekując się personelem. Wspomnieć tu trzeba o jego udziale w organizacjach samopomocowych, tajnych i półoficjalnych, obejmujących bibliotekarzy i pracowników naukowych Stolicy. Dyrektor prowadził też prace przyszłościowe, omawiając z architektami plany budowy gmachu Biblioteki po wojnie. Równocześnie wykładał na tajnych kursach szkolnictwa wyższego, w ramach Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Ziem Zachodnich.

Bezlitosna i wyniszczająca okupacja niemiecka w Warszawie ciężko odbiła się na życiu całej rodziny. Przeżyliśmy dwukrotne aresztowanie Ojca, związane z poszukiwaniem przez okupantów wywiezionych zbiorów. Tajna praca Ojca wraz z moim zaangażowaniem w Armii Krajowej, do której wstąpiłam w marcu 1943 r., obawy o los brata, walczącego na Zachodzie – powodowały stały stan napięcia, zwiększony pogorszoną znacznie sytuacją materialną. Powstanie Warszawskie spowodowało zaangażowanie całej rodziny w działania powstańcze. Od 1 sierpnia 1944 r. brałam udział w walce 209. Plutonu Zgrupowania „Żaglowiec”, Obwodu II „Żywiciel” AK. Pod koniec sierpnia zostałam ciężko ranna w głowę. Ojciec zorganizował zabezpieczenie prywatnych księgozbiorów na Żoliborzu, był komendantem OPL zespołu bloków, uczestniczył w pracach kierownictwa obrony cywilnej Dzielnicy. Matka, wraz z wieloletnią gosposią Gertrudą Sikorą, prowadziła kuchnię dla żołnierzy powstańczych, uzyskując produkty od okolicznej ludności cywilnej. Po upadku Powstania, opuszczając zrujnowany dom pod eskortą żołnierzy niemieckich – znaleźliśmy się w obozie przejściowym w Pruszkowie, skąd udało nam się wydostać przy pomocy studentki Ojca, pełniącej tam funkcję sanitariuszki.

Dalszy etap to Kraków, gdzie w styczniu 1945 r. prof. Stefan Wierczyński wykładał na tajnych kursach Uniwersytetu Jagiellońskiego.

1 kwietnia objął z powrotem stanowisko dyrektora Biblioteki Narodowej stojąc przed trudnym zadaniem odbudowy zdezorganizowanej Książnicy. Nie pozwolono mu jednak kontynuować tego dzieła. Pod koniec 1947 r. zwolniono go z obowiązków dyrektora BN i przeniesiono do Poznania na stanowisko dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej.

Z dniem 10 września 1949 r. został mianowany profesorem nadzwyczajnym, a w 1956 r. zwyczajnym Uniwersytetu Poznańskiego, w którym objął katedrę Historii Literatur Zachodniosłowiańskich, później Słowiańskich. W latach 50-tych Wierczyński podjął – przerwaną wojną – intensywną pracę nad wydawaniem dalszych zabytków polskiej literatury średniowiecznej. W roku 1952 ukazało się – staraniem prof. Wierczyńskiego – „Rozmyślanie przemyskie”, w 1953 „Kazania gnieźnieńskie”, a także jako novum w ramach dydaktyki edytorskiej seria: „Testy do ćwiczeń edytorskich”. Kolejno w 1959 r. studium „Średniowieczna proza polska”, a w roku 1962 – przy współpracy prof. dr Władysława Kuraszkiewicza – opracowane zostały „Polskie wierszowane legendy średniowieczne”.

Poza literaturą polską, interesowała profesora szczególnie bohemistyka. Zainteresowania te znalazły wyraz w licznych i zapoczątkowanych już przed wojną szkicach, studiach i artykułach z tej dziedziny.

Obok katedry uniwersyteckiej i prac wydawniczych – następnym powojennym warsztatem pracy stała się – założona przez Wierczyńskiego – Pracownia Bibliograficzna Instytutu Badań Literackich, która działa owocnie do dziś, opracowując i wydając Polską Bibliografię Literacką Bieżącą.

Nie sposób w tak krótkim szkicu przedstawić całość prac naukowych Ojca, zaangażowania emocjonalnego wybranym warsztatem pracy, Jego nadmiernego – w stosunku do mocno pogorszonego po wojnie zdrowia – wysiłku. Z całą pewnością oparcie znajdował w dobrym duchu naszego domu – mojej Mamie, spełniającej rolę opiekunki i zarazem sekretarki, współdziałającej ochotnie w pracowitym żywocie uczonego: historyka literatury, bibliografa, bibliotekarza, pedagoga, edytora i redaktora.

Wierczyński brał czynny udział w życiu społecznym oraz w pracach instytucji i towarzystw naukowych. W latach 1933-1939 był przewodniczącym Rady Związku Bibliotekarzy Polskich. Ponadto uczestniczył w działaniach licznych stowarzyszeń naukowych np.: jako członek przybrany Towarzystwa Naukowego Lwowskiego, członek czynny Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, wiceprezes Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza w Poznaniu, członek Instytutu Zachodniego, Komitetu Slawistycznego i Rusycystycznego PAN, Komitetu Nauk Literackich PAN. W ramach Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk pełnił funkcje członka Zarządu i sekretarza Wydziału Filologiczno-Filozoficznego (1956-1961), kierownika Pracowni Slawistycznej i Bibliograficznej, itp.

Z prac redakcyjnych wymienić należy członkostwo w Radzie Redakcyjnego czasopisma „Slavia Occidentalis”.

Stefan Wierczyński zmarł nagle 3 lutego 1963 r., do ostatniej chwili pracując i nie ukończywszy paru obszernych prac, które miał na warsztacie, w tym: „Staropolskiej Historii Trzech Króli” z rękopisu Wawrzyńca z Łaska z 1544 r.

Za swą pracę otrzymał nagrody naukowe: Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego za naukowo-krytyczną edycję „Kazań gnieźnieńskich”, Miasta Poznania za rok 1956 oraz Polskiej Akademii Nauk, przyznaną Pracowni Bibliograficznej IBL w Poznaniu i jej kierownikowi w 1956 r. Posiadał przedwojenny Medal Niepodległości i został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

W sumie stwierdzić można, że okres poznański był najbardziej płodny w jego życiu, lecz początki działalności naukowej tkwią w czasach lwowskich.

PATRONI ULIC POZNANIA ZWIĄZANI Z KRESAMI POŁUDNIOWO-WSCHODNIMI DAWNEJ RZECZPOSPOLITEJ – cz. 3

KRZYSZTOF  ARCISZEWSKI  (1592-1656)

   Krzysztof Arciszewski herbu Prawdzic urodził się 9 grudnia 1592 r. w Rogalinie, w szlacheckiej, ariańskiej rodzinie Eliasza Arciszewskiego herbu Prawdzic i Heleny z Zakrzewskich. Uczęszczał do szkoły ariańskiej w Śmiglu, a od 1608 r. uczył się we Frankfurcie nad Odrą.

   Od 1619 r. służył na dworze hetmana polnego litewskiego Krzysztofa Radziwiłła, z którym w latach 1621-1622 brał udział w wyprawie inflanckiej.

     Krzysztof Arciszewski oskarżył Kaspra Jaruzela Brzezickiego o machinacje, które doprowadziły rodzinę Arciszewskich do ruiny. W akcie zemsty, wraz z bratem, dokonał zabójstwa pod Kościanem, za które został skazany na infamię oraz banicję i wygnany z kraju.

      W 1623 r. przybył do Holandii i zamieszkał w Hadze. Prawdopodobnie w tym czasie przeszedł na kalwinizm, którego wyznawcą został do końca życia.

    Krzysztof Arciszewski podjął studia w dziedzinie inżynierii wojskowej i artylerii. Mógł tego dokonać dzięki poparciu i pomocy finansowej hetmana Krzysztofa Radziwiłła. Jednocześnie czynnie służył w armii holenderskiej. Studiował również nawigację na uniwersytecie w Lejdzie.

      Uczestniczył w wielu wojnach, konfliktach zbrojnych i walkach. Brał udział w wojnie trzydziestoletniej, po obu stronach konfliktu. W końcu 1623 r. pod dowództwem księcia Maurycego Orańskiego bronił Bredy.

       W Polsce przebywał kilka miesięcy zimą 1625-1626 r. Po czym udał się do Francji, gdzie kształcił się w Paryżu w zakresie artylerii. Pełnił też funkcję tajnego wysłannika hetmana Radziwiłła na dworze francuskim. Gdy sprawa wyszła na jaw, naraził się królowi Zygmuntowi III Wazie. Uniemożliwiło mu to powrót do Polski. W 1629 r. ponownie wziął udział w walce i pod sztandarem francuskim kardynała Richelieu, zdobywał protestancką twierdzę La Rochelle.

   W listopadzie 1629 r. Krzysztof Arciszewski zaciągnął się do służby holenderskiej w Kompanii Zachodnioindyjskiej, w stopniu kapitana. Wraz z siedmiotysięczną ekspedycją, wysłaną przeciw Hiszpanii i Portugalii, dotarł do Brazylii 13 lutego 1630 r. Wraz z desantem wojsk Kompanii przedostał się do Pernambuco. Brał udział w wielu bitwach i potyczkach; szturmował twierdze Olinda i Recife, pod jego dowództwem holenderski desant zajął wysepkę Itamaracá. W walkach tych wykazał się odwagą i walecznością, co skutkowało szybkim awansem do rangi majora. W 1633 r. powrócił do Niderlandów. Tu ponownie zawierzono jego doświadczeniu.  Po awansowaniu na pułkownika wysłano go do Brazylii. Był tam zastępcą naczelnego wodza Sigismunda von Schkoppego. Krzysztof Arciszewski na czele 366 ludzi obsadził ufortyfikowany przyczółek nazwany Fort Oranje, na cześć rodziny Oranje-Nassau (po odzyskaniu przez Portugalczyków przemianowany został na Forte de Santa Cruz). Jego najsłynniejsze osiągnięcia militarne to zdobycie twierdzy Arrayal (Castello Real) i Porto Calvo (18 stycznia 1636), oblężenie Nazareth.

   W 1637 r. został wicegubernatorem holenderskiej Brazylii i podlegał hrabiemu Maurycemu de Nassau-Siegen, gubernatorowi holenderskiej Brazylii. Przez pewien czas pełnił funkcję wodza naczelnego sił holenderskich w Brazylii, lecz z uwagi na różnicę poglądów między nimi na sposób prowadzenia kampanii w Brazylii w 1637 r. Arciszewski zrezygnował z funkcji i powrócił do Holandii.

   Jednakże rok później sprawy na kontynencie południowoamerykańskim uległy pogorszeniu i to skłoniło Niderlandy do ponownego wysłania do Brazylii Arciszewskiego, który awansował już na generała. Gubernator de Nassau poczuł się zagrożony i przeforsował w Radzie Politycznej kolonii zwolnienie Krzysztofa Arciszewskiego ze służby i odesłanie go do Holandii. Jednakże decyzja Rady nie została uznana przez Stany Generalne (parlament holenderski). Ale ambitny generał Arciszewski nie pozostał bierny i osobiście poprosił o dymisję.

   Krzysztof Arciszewski przez cały czas pobytu w Ameryce spisywał swoje obserwacje dotyczące plemion indiańskich. Walczył z nimi ramię w ramię lub spotykał na swej drodze. Niespokojny o losy swego dorobku w wypadku ewentualnej śmierci na polu bitwy, wysłał notatki statkiem do Holandii, do znajomego naukowca Gerarda Vossa. W 1642 r. w Amsterdamie ukazało się dzieło Vossa „De theologia gentili et physiologia christiana sive de origine et progressu idolatriae”, w którym cytował z entuzjazmem całe fragmenty przekazanych mu wcześniej notatek Polaka. Etnograficzne obserwacje Arciszewskiego zostały przyjęte z wielką atencją przez środowisko naukowe XVII-wiecznej Holandii. Lecz wkrótce zostały zapomniane na przeszło 200 lat.

   W 1646 r. Krzysztof Arciszewski powrócił do Polski. Tu przyjął ponowioną przez króla Władysława IV Wazę propozycję objęcia „starszego nad armią konną”. Funkcję tę pełnił do 1646 r.

   Pod panowaniem króla Jana Kazimierza II Wazy uczestniczył w wojnach z kozakami i Tatarami. We wrześniu 1648 r. podczas powstania Chmielnickiego dowodził obroną Lwowa. Brał udział w odsieczy Zbaraża, walczył też w bitwach pod Zborowem i Piłowcami. Swoje doświadczenia wyniesione ze służby w Brazylii wykorzystał wprowadzając wiele reform i udoskonaleń w dziedzinie artylerii, służb saperskich i budowy fortyfikacji, arsenałów oraz twierdz.

   Arciszewski popadł w konflikt z kanclerzem wielkim koronnym Jerzym Ossolińskim, którego mianowano generalissimusem. Ambicja jego spowodowała, że w 1650 r. złożył dymisję z zajmowanych stanowisk i odsunął się w zacisze rodzinne.

   Krzysztof Arciszewski zmarł 7 kwietnia 1656 r. pod Gdańskiem i został pochowany w kalwińskim kościele w Lesznie. Niestety jego ciało spłonęło wkrótce, ponieważ Leszno za pomoc wojskom szwedzkim podczas „Potopu” zostało podpalone i zniszczone.

   Krzysztof Arciszewski był postacią barwną i utalentowaną. Poza sukcesami militarnymi wykazał się talentem literackim. Przygodnie zajmował się twórczością pisarską.  Niektóre wiersze napisał wraz ze swym bratem Eliaszem. Do jego dzieł należały m.in.: „Wiersze, ktoremi Ich Mość PP. K. i Eliasz Arciszewscy, z ojczyzny in exilium idąc i w okręt wsiadając, rodzice bardzo żałosne żegnali” (1622) – (utwory poetyckie), „Epistola de podagra curata per Doctorem Andream Cnoeffelium? (Amsterdam 1643, drukarnia J. Blaen – traktat medyczny), cykl dwunastu sonetów (rękopis odnaleziony w weneckiej bibliotece, który uległ zniszczeniu podczas II wojny światowej), inne pisma (o artylerii, pamiętniki z pobytu w Brazylii, z których korzystał G. Voss) niestety zaginęły.

   Postać Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego opisywana była w literaturze i przedstawiona w filmie. Jerzy Bohdan Rychliński poświęcił jemu trzy książki: powieść „Przygody Krzysztofa Arciszewskiego” (1935), pracę popularnonaukową „Słowo o admirale Arciszewskim” (1947) i powieść „Admirał, czart i Cyganka” (1973). Michał Rusinek przedstawił go w swej trylogii powieściowej: „Wiosna admirała”, „Muszkieter z Itamariki” i „Królestwo pychy”. W 2003 r. powstał biograficzny film dokumentalny w reżyserii Doroty Latour i Jerzego Paczki „Konkwistador po polsku. Krzysztof Arciszewski”.  Jego życiorys mógłby posłużyć do napisania scenariusza bardzo interesującego filmu przygodowego.

Hanna Dobias-Telesińska

Kolejną osobą cyklu będzie Stefan Vrtel-Wierczyński – naukowiec

Z POZNANIA DO LWOWA

Z  POZNANIA  DO  LWOWA*

Marek Rezler

            Kontakty między Poznaniem i Lwowem dziś mogą być przedmiotem analiz specjalistów wieku dziedzin: psychologów, socjologów, historyków,  etnologów. Bo i rzeczywiście, wszystko powinno tu dzielić. Odległość – przeciwległe krańce Rzeczypospolitej. Mentalność: nawyk do systematyczności połączony z nazbyt serio traktowaniem rzeczywistości – i lekkość połączona z autodystansem, autoironią. Nawet od strony politycznej endecja rządząca w Wielkopolsce była programowo nieco inna od tej, która działała we Lwowie. A jednak poznaniacy i lwowiacy doskonale się rozumieją i często można spotkać refleksje o wspólnocie kresów wschodnich i zachodnich dawnej Rzeczypospolitej. Podobnie było w przeszłości militarnej obydwu miast. Po transformacji ustrojowej można już bez przeszkód pisać i mówić o Lwowie, co jednak nie zatarło różnic interesów między Polską i Ukrainą. Wciąż jeszcze na przeszkodzie stoją zaszłości sprzed lat: wielkopańska skłonność do kolonizowania, traktowania partnera z wyższością z jednej strony i zaciekły nacjonalizm z drugiej. Doświadczenia kresowe to nie tylko piękno krajobrazu i sentyment do określonych miejsc, stron, okolic. To także krwawa epopeja konfliktów i walk toczonych przez dziesięciolecia, nawet z elementami ludobójstwa. Był to bowiem obszar niespokojny, na którym swoje problemy rozstrzygały różne strony, wykorzystując do swych celów miejscową ludność różnych nacji. Taki jest los obszarów położonych na styku różnych kultur, nawet różnych światów.

            Nie inaczej było na przełomie lat 1918-1919, gdy wydająca ostatnie tchnienie monarchia Habsburgów zdążyła jeszcze uruchomić we Lwowie doskonale przez siebie wypraktykowaną politykę dzielenia nacji dla uzyskania określonych celów. Podsycono nacjonalizm ukraiński, co zaowocowało zbrojnym wystąpieniem w początkach listopada 1918 roku i wielotygodniowymi walkami polsko-ukraińskimi o miasto. Wieści o wydarzeniach nad Pełtwią szerokim echem rozeszły się po ziemiach odrodzonej Rzeczypospolitej. Nie wyobrażano sobie wolnej Polski bez Lwowa, Ukraińcy zaś widzieli w tym mieście stolicę ich państwa, na którego powstanie liczyli, świadomi enklawowego charakteru polskich ośrodków na Kresach Wschodnich. Starcie było nieuniknione, a przewaga była po ukraińskiej stronie, Polacy bez pomocy z zewnątrz nie utrzymaliby Lwowa. Nic więc dziwnego, że od samego początku walk o miasto zabiegano o pomoc z Polski – pomoc, której Rzeczpospolita udzielić mogła w niewielkim zakresie, w obliczu dopiero formowania państwa i armii.

            Pierwsze starcie zakończyło się sukcesem strony polskiej. Ale miasto wciąż było otoczone przeważającymi siłami ukraińskimi. Warszawa udzielić pomocy mogła w ograniczonym zakresie, trzeba więc było poszukać żołnierzy gdzie indziej. I znaleziono ich: w Wielkopolsce. Na przełomie stycznia i lutego toczyły się tu walki o utrzymanie zajętego obszaru, ale z chwilą zawarcia rozejmu w Trewirze (16 II 1919 r.) ustało formalne zagrożenie i obserwator z zewnątrz mógł odnieść wrażenie, że formowana w Wielkopolsce silna – na miarę regionu – armia, pozostaje do dyspozycji. Zatem Warszawa zaczęła wręcz naciskać Naczelną Radę Ludową w Poznaniu o skierowanie część tych sił na pomoc, dla wsparcia odsieczy Lwowa. Równocześnie w prasie wielkopolskiej coraz częściej zaczęły pojawiać się relacje z wydarzeń na Kresach Południowo-Wschodnich i jednoznaczne sugestie, że nie można pozostać obojętnym dla zachodzących tam wydarzeń, najwyraźniej mobilizowano opinię publiczną w tym kierunku.

            Generał Józef Dowbor Muśnicki, Głównodowodzący Sił Zbrojnych Polskich w byłym Zaborze Pruskim, podchodził do tych planów bez entuzjazmu. Wbrew pozorom, sytuacja na froncie przeciwniemieckim wciąż nie była stabilna, a w przyszłości, wiosną 1919 roku pojawiło się realne zagrożenie ze strony sił dawnej armii podległej Dowództwu Ober-Ost, która zajęła miejsca dogodne do ataku na Polskę, dla wymuszenia korzystniejszych warunków traktatu pokojowego. Jednak od drugiej połowy lutego do końca kwietnia panował w Wielkopolsce względny spokój i można już było wysłać większe siły pod Lwów. Występował również inny akcent: rywalizacja między Dowbor Muśnickim i Józefem Piłsudskim o pozycję w armii odradzającej się Rzeczypospolitej. Armia Wielkopolska była bardzo silnym atutem w rękach generała Dowbora. Jednak prędzej czy później Poznań, dla uniknięcia posądzeń o skłonności separatystyczne, musiał się ugiąć. Na tym tle, początkowo przynajmniej, koncepcja wysłania ochotniczej kompanii na pomoc Lwowu, była formą połowicznego, chwilowego rozwiązania problemu. Trzeba też było uwiarygodnić logiczną i emocjonalną ciągłość poczucia więzi Wielkopolski z problemami całego kraju.

            Ustalenia Andrzeja Wojtkowskiego wskazują, że Lwów początkowo, poprzez wysłanników, na własną rękę starał się o żołnierzy z Wielkopolski. W sytuacji, gdy w regionie tworzono regularną armię oparta na poborze, taka „partyzancka” akcja nie mogła zakończyć się sukcesem; ani jeden żołnierz nie miał prawa opuścić Wielkopolskę bez wiedzy i zgody Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych w byłym Zaborze Pruskim.

            Ostatecznie jednak o wysłaniu Wielkopolan pod Lwów zadecydowały inne mechanizmy, uruchomione daleko od Poznania. W lutym 1919 roku Misja Koalicyjna prowadziła rozmowy z Ukraińcami we Lwowie w sprawie zawarcia rozejmu z Polakami, przedstawiając im możliwość starcia w przyszłości ze znacznie większymi siłami, jakie mogły nadejść z Warszawy. Ukraińcy nie ulegli naciskowi. Wewnątrz Misji doszło więc do dyskusji nad możliwością udzielenia miastu pomocy, ale tak, by nie naruszyć porządku prawnego w tej części ziem polskich. O Wielkopolanach, dopiero formujących swoje wojsko, na razie jeszcze nie rozmawiano.

            Sytuacja zmieniła się z chwilą, gdy w początku marca 1919 roku Ukraińcy wznowili ostrzał artyleryjski Lwowa, szykując się do uderzenia na miasto. Doszło wtedy do posiedzenia Misji Koalicyjnej, na które zaproszono gen. J. Dowbora Muśnickiego. Polski dowódca, wyraźnie naciskany przez aliantów, zgodził się na wysłanie pod Lwów jednego pułku piechoty i trzech baterii dział – ale pod warunkiem, że Misja zagwarantuje w tym czasie pewność linii rozejmowej z Niemcami w Wielkopolsce. Zapowiedział też, że nie pozwoli zabrać amunicji, której w regionie brakowało. Ambasador Joseph Noulens wówczas zapewnił, że Niemcy, zagrożeni na Zachodzie, nie będą próbowali ofensywy przeciwko Wielkopolsce, amunicję zaś dostarczy Koalicja. Generał Muśnicki wtedy ustąpił, jednak z akcentowaniem nacisku, jakiemu został poddany i kontynuowaniem wątpliwości, jakie w jego oczach budzi cała ekspedycja. Sceptyczne stanowisko J. Dowbora Muśnickiego w pełni podzielał Wojciech Korfanty, jeden z komisarzy Naczelnej Rady Ludowej.

            Kolejny etap nacisków na władze poznańskie nastąpił 8 marca 1919 roku, gdy do stolicy Wielkopolski przybył premier Ignacy Jan Paderewski. Wykorzystano wtedy inny argument: zniszczenie przez Ukraińców polskich składów amunicyjnych we Lwowie (jakie nastąpiło w czasie ostrzału artyleryjskiego) przyspieszy zajęcie miasta, to zaś uruchomi rewolucję na ziemiach polskich, gdyż stronnictwa lewicowe zdecydowanie atakują rząd warszawski za politykę prowadzoną dotychczas. Paderewski zażądał wprost pomocy międzynarodowej. W tej sytuacji Poznań już nie miał wyjścia. Następnego dnia zapadła decyzja o wysłaniu pod Lwów jednego pułku piechoty i czterech baterii dział; amunicję dostarczyć miała Koalicja, za pośrednictwem rządu warszawskiego. Misja Koalicyjna przygotowała też plan wzmocnienia i zaopatrzenia polskich sił skierowanych pod Lwów. Kiedy telegram ze szczegółowymi ustaleniami w tej sprawie wysłano z Poznania do Paryża, w poznańskiego dworca ruszała Ochotnicza Kompania Poznańsko-Lwowska.

            Formowanie tego oddziału związane było z naciskami na generała Muśnickiego, podejmowanymi miesiąc wcześniej. Można sądzić, że Głównodowodzący, „dla świętego spokoju”, by oddalić od siebie ewentualny zarzut o brak dobrej woli, postanowił wysłać pod Lwów mniejsze siły. W rozkazie dziennym Dowództwa Głównego nr 35 z 8 lutego 1919 roku ogłoszono apel w tej sprawie – jednak dość ostrożny w treści:

            Lwów zagrożony… Walczący tam oglądają się na Wielkopolskę, oczekując pomocy. Tymczasem my, walcząc dzień w dzień z najzaciętszym i najniebezpieczniejszym wrogiem polskości, nie możemy okazać takiej pomocy, jaką okazać Lwowowi byśmy pragnęli. Możemy tylko okazać pomoc moralna, posyłając niewielką ilość ludzi, która zaznaczy, że myślą i sercem jesteśmy z bohaterami, walczącymi na zagrożonych kresach wschodnich.

            Postanowiono, że z każdego z siedmiu okręgów wojskowych Wielkopolski przysłanych będzie 42 żołnierzy z jednym plutonowym i 4 kapralami. Ludzie ci będą podporządkowani dowództwu 1 pułkowi rezerwowemu w Poznaniu i zakwaterowani w koszarach dawnego 6. pułku grenadierów na Jeżycach. Planowano sformowanie dwóch kompanii piechoty, w pełni zaopatrzonych i wyposażonych, całkowicie samowystarczalnych. Ogłoszono równocześnie apel do oficerów, by ochotniczo zgłaszali się do służby w tym zgrupowaniu. Jednak dobrowolnie nie zameldował się nikt. Wbrew oczekiwaniom, także ochotników do wymarszu pod Lwów zgłosiło się znacznie mniej niż oczekiwano i zaszła konieczność poprzestania na sformowaniu tylko jednej kompanii. Z braku oficerów-ochotników gen. J. Dowbor Muśnicki awansował na stopień podporucznika zastępcę oficera Jana Ciaciucha i podchorążego Maksymiliana Soldenhoffa – przydzielając nowomianowanych oficerów do tego oddziału; na dowódcę kompanii wyznaczono ppor. J. Ciaciucha. Trzecim oficerem kompanii był ppor. Bohdan Marchlewski, który przybył do Poznania, przysłany przez Dowództwo Brygady Lwowskiej. Ostatecznie w skład Ochotniczej Kompanii Poznańsko-Lwowskiej weszło 204 (ich nazwiska znamy) podoficerów i szeregowych.

            Wyjazd kompanii z poznańskiego dworca odbył się 9 marca 1919 roku. Wojsko było doskonale i na nowo zaopatrzone i wyposażone, ze składkowych pieniędzy także uszyto sztandar z Białym Orłem. Przemówienia wygłosili kolejno: gen. J. Dowbor Muśnicki, W. Korfanty oraz dziekan generalny wojsk wielkopolskich ks. Tadeusz Dykier. Najdłużej, a chyba też najlapidarniej myśli swe sformułował Głównodowodzący:

            Idziecie na odsiecz Lwowa! Pamiętajcie, że jak się sprawować będziecie, tak o nas tu w ogóle sądzić będą. Pokażcie, cośmy warci. Trzymajcie się razem; niech wam nawet myśl w głowie nie postoi, abyście mogli kiedykolwiek ręce podnieść do góry. Dla żołnierza polskiego jest tylko jedno hasło: albo trup, albo zwycięstwo. Pamiętajcie o Bogu, z modlitwą idźcie w bój, jak przodkowie nasi. Walczyć będziecie nie za sprawę jakiegoś koła, czy warstwę, ale za sprawę całego narodu polskiego. Wyjeżdżacie dobrze zaopatrzeni, unieście ze sobą to poczucie ładu i porządku, które nas tu trzyma i tam, w nowe warunki. Zachowajcie się tak, jak na prawego Polaka i Poznańczyka przystało. Idzie w bój śmiało, ochoczo; będziemy pamiętali o was i niedługo więcej nas ruszy w wasze ślady. Niech was Bóg prowadzi! Czołem!

            Pociąg z żołnierzami przybył do Warszawy następnego dnia. Przed hotelem Bristol przy Krakowskim Przedmieściu do zebranej kompanii przemówił Ignacy J. Paderewski. Dalsza droga wiodła koleją do Rawy Ruskiej, Przemyśla i do Sądowej Wiszni. Był to czas ostatni, gdyż 7 marca Ukraińcy współdziałając z Niemcami, odcięli Lwów od Przemyśla, uniemożliwiając zaopatrzenie miasta. W cztery dni później wprawdzie generałowi Wacławowi Iwaszkiewiczowi, dowodzącemu całością sił polskich znajdujących się na zewnątrz pierścienia otaczającego Lwów, udało się przywrócić łączność Przemyśla z Sądową Wisznią, ale położenie oblężonego miasta się nie poprawiło. Jak obliczano, żywności wystarczyłoby już tylko na dwa dni, amunicji – na cztery dni walki. Dłużej czekać nie można było.

            Działania zaczepne strona polska rozpoczęła 14 marca 1919 roku. Kompania poznańsko-lwowska została w Sądowej Wiszni włączona w skład grupy dowodzonej przez generała porucznika Franciszka Aleksandrowicza. Do walki poznańczycy ruszyli po godzinie 7.00 rano 16 marca. Ruszyli z impetem na Dołhomościska i po dwugodzinnej walce zajęli wieś. Następnego dnia Ukraińcy przeprowadzili kontratak, odparty przez stronę polską, ale za cenę wielu rannych i dwóch żołnierzy wziętych do niewoli. Tegoż dnia po południu kompania została zluzowana przez grupę wielkopolską pułkownika Daniela Konarzewskiego i powróciła na swoje stanowiska do Sądowej Wiszni.

            Rankiem 18 marca kompania wzięła udział w natarciu na Gródek Jagielloński. Pod Mielnikami trzeba już było szturmować cztery linie okopów ukraińskich, pod ogniem broni maszynowej, artylerii i miotaczy min, czyli moździerzy. Straty były duże: 8 poległych, 21 rannych i 3 zaginionych; szczególnie zasłużył się plutonowy Leon Sobczak, który też zginął w walce. Zadanie jednak wykonano, tor kolejowy z Sądowej Wiszni do Gródka Jagiellońskiego został oczyszczony, kompania zdobyła dwie armaty, jeden miotacz min i dwa karabiny maszynowe, Gródek Jagielloński zdobyto. Pierścień oblężenia, w dużej mierze dzięki ofiarności poznańczyków, został rozerwany.

            Postawa kompanii w boju spotkała się z uznaniem gen. W. Iwaszkiewicza i oficerów jego sztabu. Kiedy 20 marca oddział odłączono od grupy gen. Aleksandrowicza i skierowano do Lwowa, gen. Aleksandrowicz w swoim rozkazie napisał:

            Kompanii poznańsko-lwowskiej pod dowództwem ppor. Ciaciucha, która z dniem dzisiejszym odchodzi z grupy mojej do Lwowa do dyspozycji płk. Czesława Mączyńskiego, wyrażam podziękowanie za czyny pełne bohaterstwa, którem celowała podczas przebijania się wzdłuż toru kolejowego od Sądowej Wiszni do Gródka. Cześć Wam!

            Lwów zgotował poznańczykom gorące powitanie. Sukces w rozerwaniu ukraińskiego oblężenia, znalazł swe odzwierciedlenie także w okolicznościowych rozkazach Józefa Piłsudskiego, a w Poznaniu – generała J. Dowbora Muśnickiego. Z kolei pułkownik Daniel Konarzewski pisał w liście do pułkownika Władysława Andersa, szefa Sztabu Dowództwa Głównego w Poznaniu, że radość, wdzięczność i uznanie, idą w parze z zazdrością – także związaną z wyposażeniem żołnierzy z Poznańskiego. Dowódca kompanii, z racji poniesionych strat zwrócił się do Poznania z wnioskiem o przysłanie uzupełnień w ludziach i kadrze.

            We Lwowie kompania została zakwaterowana w starej dyrekcji kolejowej przy ulicy Krasickich. Organizacyjnie wchodziła w skład grupy gen. Jędrzejowskiego, a od 23 marca – pod względem organizacyjnym i zaprowiantowania – brygadzie lwowskiej. Żołnierze oddziału aktywnie uczestniczyli w patriotycznym i narodowym życiu polskiej społeczności stolicy Małopolski Wschodniej. W teatrze miejskim 24 marca odbyło się przedstawienie sztuki Kościuszko pod Racławicami W. L. Anczyca, w związku z obchodami 125 rocznicy Insurekcji. Poznańczycy wzięli wtedy udział w spontanicznej, wzruszającej manifestacji patriotycznej w czasie spektaklu.

            Do 29 marca kompania odpoczywała i ulegała reorganizacji. Na wyraźne żądanie por. Ciaciucha przydzielono oficerów na stanowiska dowódców plutonów, w skład kompanii weszli też żołnierze spoza Wielkopolski. Na czele pierwszego plutonu stanął M. Soldenhoff, drugiego – podporucznik Zygmunt Więckowski, trzeciego – podporucznik Edward Gött; dwaj ostatni oficerowie zostali przydzieleni przez ppłk. Mączyńskiego, z formacji lwowskich. Zdobyte na Ukraińcach karabiny maszynowe wykorzystano dla sformowania osobnego plutonu km, dowodzonego przez podporucznika Bohdana Marchwińskiego. Lekarzem kompanijnym został podchorąży medyczny Józef Sokołowski, również odkomenderowany przez Mączyńskiego. Po tych zmianach kompania prezentowała się doskonale i gotowa była do dalszych działań.

            Po tych zmianach rankiem 30 marca żołnierze kompanii zluzowali obsadę odcinka Lipniki, z wyjątkiem Bednarówki; odtąd taktycznie kompania podlegała dowództwu 1. pułku strzelców lwowskich. Następnego dnia przybyło tu uzupełnienie z Poznania, w liczbie 39 żołnierzy.

            Do 12 kwietnia na tym odcinku nic szczególnego się nie działo. Potem kompania weszła w skład rezerwy brygady lwowskiej. Żołnierzy zakwaterowano w domkach przy torze kolejowym między drogami wulecką a stryjską. Stąd kilkakrotnie kierowana była doraźnie na zagrożone odcinki; 17 kwietnia pod Pasieką w podobnej akcji straciła jednego rannego.

            W tym czasie prowadzona była intensywna wymiana opinii między Lwowem i Poznaniem, w sprawie połączenia ochotniczej kompanii poznańsko-lwowskiej z grupą wielkopolską generała Konarzewskiego; generałowi J. Dowborowi Muśnickiemu zależało na zachowaniu jedności formacji wywodzących się z Wielkopolski – nawet jeśli działały poza macierzystym regionem. Pułkownik Mączyński jednak wolał kompanię ochotniczą pozostawić pod swoją komendą, podkreślając propagandowe znaczenie takiej decyzji i symboliczną rolę podkreślania jedności społeczeństwa polskiego, niezależnie od części jednoczącego się państwa. Generał Muśnicki przystał na to.

            W południe 14 kwietnia 1919 r. kompania poznańsko-lwowska została połączona z pierwszą kompanią szturmową 1. pułku strzelców lwowskich, kompanią 19. pułku piechoty i 4 karabinami maszynowymi w jedno zgrupowanie dowodzone przez kapitana Szwarzenberg-Czernego. Powstał w ten sposób IV. batalion 1 pułku strzelców lwowskich, określany mianem batalionu szturmowego; poznańczycy stanowili pierwszą kompanię tego czterokompanijnego oddziału. W tym czasie kompania liczyła 167 żołnierzy, z zapasem 45 tys. naboi karabinowych i 380 granatami ręcznymi.

            O świcie 20 kwietnia 1919 roku cały batalion rozpoczął atak na kierunku Kozielniki – Sichów – Żubrze. Kompania osiągnęła wyznaczone miejscowości, a potem odparła kontratak przeciwnika. W walce tej zdobyto 6 karabinów maszynowych i dwa miotacze min, poległ jeden Wielkopolanin, 11 było rannych; jeden z nich później zmarł. Następnego dnia uszczuplona o te straty kompania wróciła do Lwowa jako rezerwa brygady. Dnia 24 kwietnia odbył się uroczysty pogrzeb poległych z kompanii ochotniczej i z Grupy Wielkopolskiej (łącznie 22), na cmentarzu Łyczakowskim. Emocjonalna więź pomiędzy żołnierzami z kresów zachodnich Rzeczypospolitej i ze Lwowa, utrwaliła się jeszcze bardziej. Był to czas świąt wielkanocnych, było więc sporo okazji do okazywania szczerej życzliwości i wdzięczności. Tradycyjna lwowska serdeczność okazywana była Wielkopolanom na każdym kroku.

            W dniu 29 kwietnia kopania poznańska, z całym batalionem szturmowym zaatakowała Ukraińców na północ od Lwowa, od Zboisk na Malechów, Laszki, Murowane, Sroki Lwowskie i Prusy. Potem na krótko zajmowała pozycje pod Żydatyczami, a 12 maja wróciła do Lwowa.

            Kolejny etap walk ochotniczej kompanii poznańsko-lwowskiej rozpoczął się 14 maja 1919 roku. Zajęto Zarudce, a potem walczyła (z przerwami na powrót do Lwowa) o Jaryczów Nowy, tracąc tylko jednego rannego, oficera, E. Götta. Po 23 maja zajęto Bogdanówkę nad Pełtwią, Gliniany i Olszanicę, a następnie zmuszono Ukraińców do wycofania się ze Złoczowa. 28 maja zajęto Woroniaki, następnego dnia Podlipce, a 30 maja złamano opór przeciwnika w Moniłówce koło Zborowa. W dniu 1 czerwca przekroczono Seret pod Horodyszczami-Obarzańcami; stamtąd zaś wyruszono do Iwanczan, a potem do Milna.

            Jeszcze 22 maja do kompanii dotarło kolejne uzupełnienie z Poznania, w sile 40 żołnierzy. W miejsce rannego pod Jaryczowem ppor. Götta do kompanii przydzielony został podporucznik Ludwik Korbut-Karaffa, na stanowisko dowódcy trzeciego plutonu.

            W połowie czerwca Ukraińcy znacznie się uaktywnili i zaszła nagła potrzeba przerzucenia poznańczyków przez Tarnopol do Chodaczkowa Wielkiego, a potem do Berezowicy Wielkiej, na południe od Tarnopola. Doszło tam do starcia zakończonego koniecznością odwrotu kompanii na lewy brzeg Seretu. Stamtąd osłaniano odwrót dywizji pułkownika Sikorskiego. Od 17 czerwca prowadzono walki odwrotowe w okolicach Podhajczyka i Zborowa – coraz intensywniejsze wobec wyraźnego załamania ducha w polskich szeregach. Jednak kompania poznańsko-lwowska zachowała zwartość i dyscyplinę, walczyła pod Olejowem i Kruhowem i przetrwała aż do 22 czerwca, gdy wreszcie ofensywę ukraińską udało się powstrzymać.

         Następnego dnia kompania zajęła pozycję obronną w okolicach Dworu Jaworskiego, Skwarzawy i Firlejówki – jako elementy obrony linii Gniłej Lipy. Już 28 czerwca 1919 r. siły polskie przeszły do kontrnatarcia, w którym żołnierze ochotniczej kompanii poznańsko-lwowskiej spisali się znakomicie. Dywizja lwowska osiągnęła linię Sassów-Strutyń, a następnego dnia kontynuowała działanie. W dniu 1 lipca kompania osiągnęła linię Maćków-Gaj-Chromysz i została zluzowana przez II batalion 39. pułku piechoty. 7 lipca 1919 r. generał W. Iwaszkiewicz wystosował Pochwalne uznanie, w którym stwierdził:

            Prawie 4 miesiące mija, jak przydzielono do frontu lwowskiego 1 kompanię ochotniczą Lwowsko-Poznańską. Jak w krytycznych dniach marca podczas walk o oswobodzenie Lwowa, tak i później podczas ofensywy naszej na wschód, kompania ta była wzorem i przykładem dla innych oddziałów swoją walecznością, dyscypliną i spełnieniem swego trudnego zadania.

        Prócz tego podkreślam, że za cały ten czas nie otrzymałem ani jednej skargi na tę kompanię od ludności cywilnej, co przypisuję  jej wysokiemu poczuciu obywatelskiemu.

            W przekonaniu, że kompania ta i nadal pozostanie wzorem waleczności, karności i ducha obywatelskiego, wyrażam tak oficerom, jak i żołnierzom tej kompanii moje uznanie i serdeczne podziękowanie.

            Cześć Wam, dzielni synowie Wielkopolski!

            Niestety, już 9 lipca opuścił kompanię jeden z dwóch oficerów-Wielkopolan, ppor. M. Soldenhoff, który chory, musiał pozostać w szpitalu. W pięć dni później oddział został przeniesiony do Podlisek, a 23 lipca wyłączony ze składu dywizji lwowskiej i przydzielony do Grupy Wielkopolskiej gen. D. Konarzewskiego. Do 5 sierpnia żołnierze kompanii stacjonowali w Husiatynie, a następnego dnia wyruszyli do Poznania. Po serdecznym pożegnaniu przez dowództwo dywizji lwowskiej i kolegów z Małopolski, czasowo przydzielonych do kompanii, w rodzinne strony wróciło 225 żołnierzy pod dowództwem ppor. J. Ciaciucha.

            W ciągu pięciu miesięcy istnienia kompanii przez szeregi oddziału przeszło około 280 żołnierzy. Poległo w walkach 11, 58 zostało rannych, 7 dostało się do niewoli – zatem straty były duże, osiągnęły 1/4 stanu osobowego. Ochotnicza kompania poznańsko-lwowska spisała się znakomicie, jej żołnierze w pełni zasłużyli na wdzięczność okazywaną im przez mieszkańców Lwowa, na uznanie i szczerą sympatię. Zachowali zwartość i dyscyplinę niezależnie od trudnej sytuacji na froncie, niczego nie można im było zarzucić pod względem porządku, zwartości i dyscypliny. Była to wyraźna zapowiedź postawy jednostek wielkopolskich już wkrótce, podczas znacznie cięższej próby w wojnie polsko – bolszewickiej 1920 roku.

* Dzieje ochotniczej kompanii poznańsko-lwowskiej z 1919 roku, są mało znane i słabo rozpropagowane, choć literatura na temat tego oddziału jest obszerna. W 1933 roku na łamach Szkiców i fragmentów z powstania wielkopolskiego 1918/19 (cz. 1) ukazał się monograficzny artykuł Andrzeja Wojtkowskiego: Ochotnicza kompania poznańsko-lwowska w walkach o Małopolskę Wschodnią – z podaniem literatury przedmiotu, jaka do tego czasu się ukazała. Odtąd niewiele w historiografii dodano do tamtych ustaleń.

PATRONI ULIC POZNANIA ZWIĄZANI Z KRESAMI POŁUDNIOWO-WSCHODNIMI DAWNEJ RZECZPOSPOLITEJ – cz.2

PIASECKI   EUGENIUSZ (1872-1947)

lekarz, profesor teorii wychowania fizycznego i higieny szkolnej

 

Eugeniusz Piasecki urodził się we Lwowie 13 listopada 1872 r. Ojcem jego był znany lekarz i prekursor idei wychowania fizycznego na ziemiach polskich Wenanty Piasecki, a matką – Klementyna z Hendrichów. Wenanty jest określany jako „apostoł powrotu do natury, prostego i higienicznego trybu życia”. Jako lekarz  „propagował przyrodolecznictwo, wychowanie fizyczne i pracę fizyczną (sam opanował ciesielstwo).” W ojcu zatem miał Eugeniusz doskonały wzór do naśladowania.

Po ukończeniu gimnazjum w Krakowie, Eugeniusz Piasecki studiował medycynę w Krakowie i we Lwowie uzyskując w 1896 r. stopień doktora na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie studiów jakiś czas praktykował u Henryka Jordana. Pod wpływem Jordana oraz swego ojca, zrobił specjalizację gimnastyczną. W 1899 r. złożył też egzamin pedagogiczny z wychowania fizycznego. Z zapałem uprawiał narciarstwo, kolarstwo, taternictwo i gimnastykę. W tym samym roku Eugeniusz osiadł we Lwowie i podjął pracę pedagogiczną w IV Gimnazjum, w którym w roku 1904 utworzył Klub Gimnastyczno-Sportowy. Nie ograniczając się do środowiska IV Gimnazjum, włączał do współpracy także młodzież innych szkół lwowskich i wkrótce zorganizował Towarzystwo Zabaw Ruchowych. Napisał i opublikował broszurę „Wpływ ćwiczeń cielesnych na rozwój psychiczny młodzieży.” W tym czasie często odwiedzał Zakopane prowadząc tam założony przez ojca luksusowy pensjonat „Klemensówkę”. Jako nauczyciel IV Gimnazjum doprowadził w 1907 r. do przekształcenia Klubu Gimnastyczno-Sportowego w słynny później klub piłki nożnej „Pogoń”. Klubem tym kierował do objęcia prezesostwa Związku Sportowego w Galicji w 1909 r. Równocześnie pracował jako lekarz szkolny nie zaniedbując działalności naukowej. W tymże 1909 r. habilitował się na Uniwersytecie Lwowskim z higieny po czym przez kilka lat wykładał ten przedmiot oraz teorię wychowania fizycznego studentom Wydziałów Filozoficznego i Lekarskiego UL.

Eugeniusz Piasecki stawiał wyżej sport aniżeli samą gimnastykę i kładł nacisk na jak najszersze upowszechnienie kultury fizycznej. Był jednak przeciwnikiem pogoni za rekordami uważał bowiem, że celem winno być uodparnianie organizmów młodzieży na choroby, wyrabianie sprawności fizycznej ważnej w pracy i rozwijanie na tej podstawie walorów duchowych. W konsekwencji stał się twórcą w Polsce, a jednym z współtwórców w Europie teorii wychowania fizycznego łączącej zarazem anatomię, fizjologię, higienę i nauki przyrodnicze z pedagogiką. Idąc tą drogą przystąpił do szkolenia nauczycieli wychowania fizycznego.

W latach 1913/14 Eugeniusz Piasecki wykładał teorię w.f. w Towarzystwie Wykładów Naukowych w Poznaniu. Odbywał też liczne podróże zagraniczne śledząc stan wiedzy na ten temat w Europie Zachodniej. Uczestniczył w kongresach w.f. w Paryżu i Brukseli. Jeszcze przed I wojną światową publikował swoje prace w różnych czasopismach krajowych i zagranicznych.

Zainteresowany harmonijnym rozwojem młodzieży wcześnie zwrócił uwagę na rodzący się skauting i doceniając jego idee opracował wraz z M. Schreiberem podręcznik „Harce młodzieży polskiej”, w którym kładł nacisk na wychowanie w abstynencji, poznawanie tradycji narodowych i kraju ojczystego. Redagując w 1913 r. we Lwowie pismo „Skaut”, Piasecki wprowadził do użytku terminy: harcerstwo, harcmistrz, zastęp i ćwik.

Podczas I wojny światowej E. Piasecki znalazł się w Kijowie, gdzie prowadził wykłady oraz kursy harcerskie pod Kijowem. Współredagował wówczas pismo „Młodzież – harce” i wydał drugi podręcznik harcerski „Zabawy i gry ruchowe.” W 1918 r. powrócił na krótko do Lwowa.

W 1919 r. Piasecki przyjął propozycję wyjazdu do Poznania, gdzie powstawała nowa uczelnia wyższa – Uniwersytet. Jako profesor nadzwyczajny objął na nim katedrę wychowania fizycznego i higieny szkolnej przy Wydziale Filozoficznym. Od 1922 r. był profesorem zwyczajnym i od tego czasu kierował katedrą w.f. i higieny szkolnej na Wydziale Lekarskim UP. Była to pierwsza w Polsce, a trzecia w Europie katedra tego typu. Odtąd Eugeniusz Piasecki poświęcił się całkowicie wychowaniu fizycznemu. W zorganizowanym przez siebie Studium W.F. prowadził od 1924 r. pełny trzyletni kurs z prawem nadawania magisteriów. Zorganizował także w Poznaniu Centralną Szkołę Wojskową Gimnastyki i Sportów przeniesioną po kilku latach do Warszawy jako Centralny Instytut W.F. Zainicjował na wzór krajów skandynawskich Państwową Odznakę Sportową.

Dziełem Piaseckiego o dużym znaczeniu było opracowanie teorii wychowania fizycznego. W 1935 r. Ossolineum wydało jego klasyczny dwutomowy podręcznik „Zarys teorii wychowania fizycznego.” Natomiast dydaktyce w.f. poświęcił pracę „Wychowanie fizyczne.” Opracował również znakomitą syntezę umiłowanej przez siebie dyscypliny pt. „Dzieje wychowania fizycznego.”

Profesor Piasecki stworzył w Poznaniu silną, promieniująca na całą Polskę szkołę wychowania fizycznego, z której już przed wojną wyszło wielu oddanych swemu zawodowi nauczycieli. Międzynarodowy rozgłos szkole tej przyniosły wystąpienia jej twórcy na kongresach w Pradze, Kopenhadze, Paryżu czy Sztokholmie. Warto bowiem wiedzieć, że Eugeniusz Piasecki był poliglotą władającym osiemnastoma (sic !) językami.

Drugą wojnę światową Profesor przeżył we Lwowie. Do Poznania powrócił w 1945 r., aby podnieść ze zniszczeń wojennych Katedrę i Studium. Pracę tę przerwała 17 lipca 1947 r. jego śmierć. Spoczął na cmentarzu Górczyńskim.

Eugeniusz Piasecki żonaty był z Gizelą Marią z Szelińskich, z którą miał synów Stanisława, Władysława i Leszka oraz córki Eugenię i Wandę.

 

Iwo Werschler

W następnej części przedstawimy Krzysztofa Arciszewskiego – generała

 

Opracowano na podstawie:

St. M. Brzozowski, Piasecki Eugeniusz Witold,  hasło w PSB

F. Laurentowski,  Piasecki Eugeniusz, hasło w WSB

Z. Szafkowski, Eugeniusz Piasecki – patron Poznańskiej AWF, Semper Fidelis, Wrocław 2007 nr 1/96

R. Wacek, Wspomnienia sportowe, Opole bdw.

W. Witczak,  Eugeniusz Piasecki (1872 ? 1947), Dziennik Poznański z 27.08.1994

WIELKOPOLANIE NA KRESACH

W tym roku tematem Dni Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich będą Wielkopolanie na Kresach. Teraz: trochę Wielkopolski na Kresach.

W książce „Wołków-Kołczyn. Dzieje parafii i parafian – napisanej przez Jana Minorowicza  (2004) zawarta jest też broszura   wydana wcześniej (1937) przez ks Józafata Giszczyńskiego, proboszcza parafii rzymsko-katolickiej w Wołkowie (pow. Lwów).

I w tej to broszurce czytamy: „Za króla Kazimierza Wielkiego ziemia czerwieńska tj. lwowsko-halicka w roku 1366 wróciła do Polski (…). W pierścieniu Lwowa nad rzeczkami Pełtwią i Żuberką,  na urodzajnej – lecz niezaludnionej – ziemi kresowej osiedlił (król) rodziny przybyłe z Wielkopolski. Powstałe kolonie przybierały nazwy te same, które miały te miejscowości, z których osadnicy pochodzili, również kościołom, które stawiali na nowej ziemi nadawali tytuł patrona miejscowości rodzinnych.

Z południowych powiatów ziemi Wielkopolski w roku 1369 osiedliły się nad Żuberką dwie kolonie: Krotoszyn i Wołków. Te dwie osady polskie dzieli wieś czysto ruska Żyrawka, która o wiele później na ziemi królewskiej z jeńców tatarskich osiadła. Mimo, iż  Krotoszyn graniczy z tą ruską wsią, pozostał on do dziś dnia czysto polski.

Wieś Wołków zaś podarował skarb królewski łowczemu ziemi halickiej panu Kurdwanowskiemu.”

 

Wanda Butowska

 

W: Ks. Józafat Giszczyński, Jan Minorowicz – „Wołków-Kołczyn. Dzieje parafii i parafian”. Lwów 1937/Gorzów-Kołczyn 2004. Biblioteczka Nadwarciańskiego Rocznika Historyczno-Archiwalnego  nr 15.

DEPORTACJE

SYBIR –  „10  LUTY BĘDZIEM PAMIĘTALI, GDY PRZYSZLI SOWIECI  MYŚMY JESZCZE SPALI?”

Rodrycjusz Gerlach

   Myślę, że po 22. latach odzyskania przez Polskę suwerenności Polacy młodzi i starsi wiedzą, że druga wojna światowa wybuchła 1. września 1939 roku. Tę datę uznaje cały świat poza Rosją. Obecni władcy Kremla kłamliwie twierdzą, że wojna rozpoczęła się w czerwcu 1941 roku. Wg nich nie było 1 ani 17 września 1939 r., bo Związek Sowiecki nie napadł w zmowie z Niemcami na niepodległe państwo polskie, a tylko  – wyzwolił Kresy Wschodnie od pańskiej Polski – Profesor Andrzej Nowak opisując fałszerstwa rosyjskiego historyka Mieltuchowa, który twierdzi, że napaść na Polskę we wrześniu 1939 roku była czysto defensywnym posunięciem, wyrażające konieczność rosyjskiej racji stanu. Profesor Nowak do szczególnej ponurej groteski zaliczył usprawiedliwianie przez Mieltuchowa masowych deportacji setek tysięcy Polaków z Kresów Wschodnich na Sybir i do Kazachstanu m.in. tym, że „władza sowiecka ratowała ich przed ukraińskimi „rezunami” oraz, że tylko ich deportował, a mógł ich rozstrzelać?” (!!)

   W dzisiejszych czasach rozstrzeliwanie ludzi przez komunistyczny Związek Sowiecki przestało być tajemnicą. Sami bowiem przyznali się do rozstrzelania ponad 22. tysięcy polskich oficerów w Katyniu, Miednoje i Charkowie.

   „Ratując” Polaków sowiecka władza deportowała w czterech masowych wywózkach na Sybir i do Kazachstanu ponad 1.350 tys. Polaków w latach 1940-1941. Trzeba pamiętać, że deportacje trwały do 1952 roku!

   Pierwszą masową deportację przeprowadzono 10. lutego 1940 roku. Pamiętam, że było to dla nas całkowite zaskoczenie i strach. Baliśmy się bo gdy tyko do naszego domu wszedł oficer NKWD ze swoimi pomocnikami – Żydami i Ukraińcami – zaczął krzyczeć „wstawać, sobiraćsia!” Najgłośniej zachowywał się NKWDzista, który z pistoletem w ręce chodził z pokoju do pokoju i ponaglał „bystro, bystro!” Tato domyślił się, że będą nas wywozić i kazał pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Ponieważ była sroga zima najwięcej ubrań włożyliśmy na siebie. Tak było w każdym domu naszej wioski Mazury, pow. Podhajce, woj. tarnopolskie. Na stacji kolejowej w Tarnopolu stały towarowe wagony, do których musieliśmy wchodzić ze swoimi tobołkami.

   Cały czas byliśmy pilnowani przez uzbrojonych w karabiny NKWDzistów.

Gdy wszyscy przeznaczeni do danego wagonu weszli, drzwi zostały zamknięte.

  W wagonie były zrobione z desek prycze – gołe deski. Każda rodzina zajmowała ze swoimi tobołkami część pryczy. W górnej części wagonu było małe okienko, przez które wpadało trochę światła. Pośrodku stał mały żelazny piecyk. Sanitariat zastępowała dziura w podłodze. Z tego otworu korzystało około 70 osób. Takim oto pociągiem jechaliśmy przez cały miesiąc na wschód. Po drodze mijaliśmy góry Ural, syberyjskie miasta m.in. Czelabińsk, Omsk, Nowosybirsk. Po 30. dniach dotarliśmy do Krasnojarska.

   Z Krasnojarska szliśmy za ciągnionymi przez małego konia saniami po zamarzniętym Jenisieju na północ. W Jenisiejsku nastąpiła zamiana furmanek, nas niestety, nikt zmienić nie mógł. Po tej zmianie szliśmy nadal na północ z tym, że teraz droga wiodła przez Wyżynę Środkowo-Syberyjską. W ten sposób dotarliśmy do Siewiero Jenisiejska. Odległość, jaką pokonaliśmy wynosiła pond 500 km! Nie był to kres naszej drogi. Byliśmy przeznaczeni do łagru NKWD usytuowanego w tajdze, oddalonego od najbliższej stacji kolejowej – Krasnojarska – ponad 700 km. Łagier nazywał się Teja-Zimowio. Wszyscy dorośli musieli iść do pracy przy wyrębie drzewa. W czasie jazdy pociągiem byliśmy głodni. Nie było inaczej podczas pobytu w łagierniczym baraku. Poza otrzymywanym na kartki chlebem, nie mieliśmy nic dodatkowego do jedzenia. Mróz, choroby i niezwykle ciężka praca powodowała, że w czasie pobytu w tym łagrze zmarło wielu zesłańców. W szczególności małe dzieci i ludzie starzy. Tutaj zmarł nasz 15. letni Tadek.

   Jesienią 1941 roku powstały warunki umożliwiające nam opuszczenie łagru. Ucieczka stąd odbywała się w niezwykłe trudnych warunkach. Pieszo, tratwami, łodziami i statkiem rzecznym dotarliśmy do Krasnojarska cierpiąc straszliwy głód. Stąd miejscowe władze skierowały nas do rejonowego miasta Ujar oddalonego 120 km w kierunku wschodnim. Przybyli tu zesłańcy dostali pracę w miejscowej cegielni i co w naszej sytuacji najważniejsze otrzymaliśmy kartki na chleb! Warunki, w jakich przyszło nam teraz żyć zmieniły się na tyle, że byliśmy wśród ludzi, a nie w barakach zagubionych w bezkresnej tajdze.

    Warunki materialne niestety nie poprawiły się. Byliśmy skazani na kartkowe racje chleba i głód.

W Ujarze, na skutek choroby, w grudniu 1942 roku zmarła nasza kochana Mama.

    W lecie po długiej chorobie z wycieńczenia organizmu na skutek głodu i ciężkiej pracy zmarła siostra Bronia, miała 19 lat.

   Tato był mężem zaufania delegatury ambasady polskiej w Krasnojarsku na rejon Ujaru. W czerwcu 1943 roku został w nocy aresztowany przez NKWD i w październiku skazany przez sąd w Krasnojarsku na karę śmierci przez rozstrzelanie. Oskarżona go m.in. za to, jak podano w akcie oskarżenia i wyroku, że „organizował zbrojne powstanie przeciwko Związkowi Sowieckiemu”. Tato zmarł w łagrze w Krasnojarsku. W 1944 roku zmarł brat Stanisław, miał 35 lat. Ja w tym czasie byłem już w polskim wojsku. Zostałem powołany gdyż miałem już 17 lat.

   W drugiej połowie 1945 roku Polacy wiedzieli, że będą mogli wrócić do kraju. Z opowiadania siostry Tosi wiem, że 25.letnia Józia w tym czasie była chora, leżała w barakowej kwaterze. Nie było bowiem dla niej miejsca w szpitalu. Na Syberii w tym czasie było jeszcze czworo rodzeństwa, trzy siostry i młodszy brat. Kiedy w izbie rozmawiali o powrocie i że jego termin niedługo nadejdzie, że być może stanie się to już na początku przyszłego roku. Józia ciężko chora prosiła cichutkim głosem: „nie zostawiajcie mnie”. Były to straszne chwile dla pozostałych, którzy nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Józia zmarła późną jesienią 1945 roku.

   Z dziesięcioosobowej rodziny w maju 1946 roku powróciły 2. siostry i brat. Sześcioro z naszej rodziny pozostało na zawsze pochowanych w tej „nieludzkiej ziemi”. Ja byłem już wcześniej z wojskiem w Polsce.

   Podobną gehennę na zesłaniu w syberyjskiej tajdze przeżywali Polacy w okresie sześcioletniej, a nawet dziesięcioletniej poniewierki przy wyrębie lasu, czy w innych różnych miejscach.

   Oto kilka przykładów przeżyć lubskich sybiraków:

– Leokadia Czaronek

  Deportowana z matką i bratem w czerwcu 1941 roku w okolice Barnaułu Ałtańskiego Kraju. Na zesłaniu zmarł jej brat Józef. Do Polski wróciła w marcu 1946 roku. Ojciec został zamordowany przez NKWD w 1941 w Berezweczu.

   – Maria Azarowska

  Deportowana 13 kwietnia 1940 roku z Wileńszczyzny do Siewiero Kazachskiej obłasti. Na zesłaniu zmarło dwóch członków jej rodziny. Do Polski powróciła w kwietniu 1946 roku.

   – Stanisław Maconko

   Deportowany z rodziną w marcu 1951 roku do Irkuckiej obłasti. Ojciec Stanisława brał udział w wojnie obronnej w 1939 roku i dostał się do niewoli sowieckiej. Był w armii Andresa i walczył pod Monte Casino. Po wojnie wrócił do swoich rodzinnych stron. Miejscowe władze NKWD nie dały rodzinie Stanisława spokoju i deportowały ją na Sybir. W ten sposób ojciec rodziny przebywał na zesłaniu po raz drugi. Do Polski powrócił z rodziną w lipcu 1957 roku.

   – Franciszek Raczewski

   W czasie wojny był żołnierzem Armii Krajowej. W kwietniu 1944 roku został aresztowany prze NKWD i skazany na 10 lat łagru. Osadzony w łagrze w północnych regionach Kiemirowskiej obłasti, a następnie był więziony na Kołymie w obłasti Magadan. Do Polski powrócił w styczniu 1957 roku.

   – Katarzyna Zujewska

   Deportowana 10 lutego 1040 roku do obłasti Pawłodar w Kazachstanie z dwoma małoletnimi synami. Na zesłaniu w niezmiernie ciężkich warunkach przebywała sześć lat. Ta samotna matka zdołała ciężką pracą, co dzienną troską o chleb i matczyną miłością zachować przy zdrowiu i życiu swoich synów Janka i Waldemara. Wszyscy troje wrócili do Polski w marcu 1946 roku.

    – Halina Skindzier

   Deportowana z rodziną w lutym 1946 roku do miejscowości Nowa Lala w Swierdłowskiej obłasti. Deportacja nastąpiła w czasie, kiedy Polacy zesłani w 1940 roku wracali do kraju. W wieku kilkunastu lat pracowała jako spawacz, jednocześnie ucząc się w szkole wieczorowej. Do Polski powróciła w grudniu 1955 roku.

   Pamięć o syberyjskiej gehennie nie może być zapomniana. Tę pamięć powinno pielęgnować współczesne pokolenie Polaków, aby Polska i Polacy nigdy w przyszłości nie doznali tyle dramatów i upokorzeń.

 

PATRONI ULIC POZNANIA ZWIĄZANI Z KRESAMI POŁUDNIOWO-WSCHODNIMI DAWNEJ RZECZPOSPOLITEJ – cz.1

Chodząc ulicami Poznania zauważamy, że szereg ulic nosi imiona ludzi związanych w większym lub mniejszym stopniu z Kresami Południowo-Wschodnimi. W różnych dzielnicach miasta spotykamy patronów, którzy działali na Kresach. I jest ich nie mało.

Cyklicznie będziemy przedstawiać ich sylwetki. Pierwszym jest Roman Abraham.

 

ABRAHAM  ROMAN (1891-1976) – generał

Roman Abraham urodził się 28 lutego 1891 r. we Lwowie. Był synem profesora uniwersyteckiego Władysława i Stanisławy z Reiffów.

W 1910 ukończył gimnazjum OO. Jezuitów w Bąkowicach k. Chyrowa. Studiował na Wydziałach Filozofii i Prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, w którym w 1915 r. uzyskał tytuł doktora praw i umiejętności politycznych. Podczas studiów działał w „Drużynach Bartoszowych” i w organizacji Zet.

Roman Abraham ukończył Oficerską Szkołę Kawalerii dla jednorocznych ochotników. Podczas I wojny światowej służył w armii austro-węgierskiej w 1 Pułku Ułanów Obrony Krajowej, brał udział w walkach na froncie francuskim, rosyjskim, rumuńskim, serbskim i włoskim.

Po zakończeniu działań wojennych powrócił do Lwowa i wstąpił do organizacji „Polskie Kadry Wojskowe”. W listopadzie 1918 r. wstąpił do Wojska Polskiego służąc w stopniu podporucznika. Od 1 listopada 1918 r. podczas wojny polsko-ukraińskiej dowodził sektorem „Góra Stracenia” we Lwowie. Stworzył własny oddział zwany później „Straceńcami” od nazwy odcinka oraz z powodu odwagi i dzielności żołnierzy, którzy walczyli z powodzeniem na różnych odcinkach obrony Lwowa: w zdobywaniu dworca, w obronie Persenkówki i w Śródmieściu. Oddział pod dowództwem porucznika Romana Abrahama zatknął sztandar polski na lwowskim ratuszu o świcie 22 listopada. 24 listopada 1918 r. Abraham został mianowany rotmistrzem, a od stycznia 1919 r. dowodził samodzielnym batalionem, pułkiem i Grupą Operacyjną własnego nazwiska w dywizji pułkownika Władysława Sikorskiego. Od sierpnia 1919 r. był oficerem oddziału operacyjnego i obserwatorem w 59 Eskadrze Lotniczej. Brał także udział w innych bitwach m.in. w walkach o Przemyśl.

W lipcu 1920 r., gdy 1 Armia Konna Siemiona Budionnego nacierała na Lwów, rotmistrz Roman Abraham w  porozumieniu z brygadierem Czesławem Mączyńskim zorganizował w tzw. „Detachement” – wydzielony oddział walczący na południowo-wschodnim froncie, odnosząc wiele sukcesów bojowych. Gdy został ranny pod Chodaczkowem, będąc na noszach dowodził oddziałem. 17 sierpnia 1920 r. żołnierze jego „Detachement” pod dowództwem kapitana Bolesława Zajączkowskiego stawili opór przeważającej sile bolszewickiej konnicy pod Zadwórzem. Liczba poległych wówczas wyniosła 318. Ofiara krwi powstrzymała nawałę konnicy Budionnego. Bitwa pod Zadwórzem  pod Lwowem nazwano polskimi Termopilami.

W 1921 r. Roman Abraham został oddelegowany na Śląsk, po awansowaniu go na majora kawalerii. Pracował jako oficer do zleceń specjalnych w Sztabie Generalnym. Był pełnomocnikiem przy komisarzu plebiscytowym Wojciechu Korfantym. Jego zadaniem było, w porozumieniu z dowódcami Okręgów Generalnych we Lwowie, Krakowie i Poznaniu,  organizowanie dostaw broni i amunicji dla powstańców oraz transport ochotników. Działał pod pseudonimem Roman Wydera.

W 1922 r. Roman Abraham ukończył Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie i otrzymał nominację na wykładowcę taktyki. W 1927 r. objął dowództwo 26 pułku Ułanów Wielkopolskich im. hetmana Karola Chodkiewicza w Baranowiczach. W latach 1929-1932 w randze pułkownika dowodził Brygadą Kawalerii „Toruń”. Po ukończeniu kursu wyższych dowódców w Centrum Wyszkolenia Wyższych Studiów Wojskowych dostał przydział na dowódcę Brygady Kawalerii „Bydgoszcz”. Od kwietnia 1937 r. objął dowództwo Wielkopolskiej Brygady Kawalerii. Z nią później wyszedł na wojnę 1939 r. Nominację na generała brygady otrzymał 19 marca 1938 r. W czasie dowodzenia Brygadami Kawalerii „Toruń” i „Bydgoszcz” oraz Wielkopolskiej Brygady Kawalerii organizował, szkolił i unowocześniał pułki, wprowadzając do nich motoryzację.

We wrześniu 1939 r. dowodził Wielkopolską Brygadą Kawalerii, która w pierwszych dniach września broniła rejonu Śrem-Leszno-Rawicz. Do 3 września skutecznie odpierała ona ataki oddziałów armii niemieckiej. Generał Abraham osobiście dowodził kontratakiem na pozycje niemieckie w Bojanowie k. Rawicza. Jednocześnie 2 września kierował wypadem w kierunku Wschowy. Bitwa nad Bzurą okryła sławą bohaterską Brygadę i jej dowódcę. 9 września oddziały z dużym powodzeniem uderzyły na Sobotę i Walewice. Od 13 września Abraham przeszedł ze swą brygadą do obrony, tocząc ciężkie walki o Brochów, leśniczówkę Dembowskie Górki, Zamość, Sierakowo i Laski. Na rozkaz część jego pododdziałów przebiła się do Warszawy i 20 września dotarła do Bielan. W dniu 23 września generał Tadeusz Kutrzeba mianował Romana Abrahama dowódcą Zbiorczej Brygady Kawalerii. Generał Abraham został ranny w obronie Warszawy. 15 października 1939 r. Niemcy aresztowali go w Szpitalu Ujazdowskim. Przyczyną aresztowania było oskarżenie o zlikwidowanie hitlerowskiej dywersji w Lesznie w pierwszym dniu wojny oraz o zatwierdzanie wyroków śmierci na dywersantów niemieckich w Śremie. Początkowo więziony był w Poznaniu, po czym przewieziony został do obozu jenieckiego w Murnau VII A. Dwukrotnie próbował z niego uciec. Został uwolniony 30 kwietnia 1945 r. przez wojska amerykańskie.

Po wyzwoleniu wrócił do kraju. Pracował w instytucjach repatriacyjnych i w Ministerstwie Administracji Publicznej. Władze komunistyczne nie pozwoliły mu powrócić do wojska. Pracował dalej m.in. w Polskim Czerwonym Krzyżu, Ministerstwie Administracji Publicznej i w spółdzielczości. W 1950 r., na skutek zastraszania przez Urząd Bezpieczeństwa przeszedł na emeryturę.

Generał Roman Abraham zmarł 26 sierpnia 1976 r. w Warszawie. Pochowany został na cmentarzu parafialnym we Wrześni. Był żonaty z Martą ze Śmiglów, jedyny syn zmarł wkrótce po przyjściu na świat. Wdowa po gen. Abrahamie, zmarła 28 kwietnia 2007 r.

Generał Abraham jest patronem Zespołu Szkół Rolniczych we Wrześni, a wyróżniający się w nauce uczniowie tej szkoły otrzymują wraz ze świadectwem medal pamiątkowy.

Roman Abraham był autorem prac wojskowo-historycznych publikowanych m.in. w „Wojskowym Przeglądzie Historycznym”, „Więzach” i „Kierunkach” oraz „Wspomnień wojennych znad Warty i Bzury”.

Za swe ogromne zasługi wielokrotnie został odznaczony: Krzyżem Złotym Orderu Wojennego Virtiti Militari, Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Niepodległości z Mieczami, pięciokrotnie Krzyżem Walecznych, czterokrotnie Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Obrony Lwowa, Medalem Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości, był belgijskim Komandorem Orderu Leopolda i francuskim Kawalerem Legii Honorowej.

 

Hanna Dobias-Telesińska


Kolejną osobą, jaką przedstawimy w naszym cyklu będzie: Eugeniusz Piasecki – naukowiec, prekursor wychowania fizycznego w Polsce.

 

 

Opracowano na podstawie:

Bogusław Polak, Wielkopolski Słownik Biograficzny PWN, Warszawa-Poznań 1981

Związki Poznania ze Lwowem

Związki Poznania ze Lwowem

 W Drugiej Rzeczpospolitej Poznań i Lwów zaliczano do miast kresowych: Poznań – na zachodzie, Lwów – na wschodzie. Oba grody łączyło gorące pragnienie ich polskich mieszkańców, aby jak najrychlej znaleźć się w wolnej Polsce. Jeszcze więc w 1918 r. w obu miastach wybuchły powstania: przeciw Ukraińcom we Lwowie i przeciw Niemcom w Poznaniu. Gdy Wielkopolanie zakończyli zwycięsko bój o wyzwolenie własnej dzielnicy, natychmiast pośpieszyli z pomocą swym rodakom toczącym jeszcze ciężkie walki o polskość Kresów Wschodnich. Już na początku 1919 r. wysyłano z Poznania do Lwowa transporty z żywnością i odzieżą. W ślad za nimi poszła odsiecz zbrojna. W marcu 1919 r. dowódca Armii Wielkopolskiej gen. Józef Dowbór-Muśnicki skierował do Lwowa kompanię ochotniczą złożoną z 204 żołnierzy pod wodzą por. Jana Ciaciucha, a następnie dużą Grupę Wielkopolską z płk. Danielem Konarzewskim na czele.  Trzon  tej  grupy  stanowił 1 Pułk Strzelców Wielkopolskich. W kolejnych rzutach nadchodziły z Poznania dalsze posiłki. Nie ustalono dotąd ilu Wielkopolan oddało życie za Lwów i Kresy Wschodnie w 1919 r. Na cmentarzu Obrońców Lwowa wyznaczono dla nich jedną z kwater – VI, zwaną „poznańską”.

Druga fala pomocy dla Polaków we Lwowie napłynęła znad Warty w lecie 1920 r., podczas ofensywy bolszewickiej. Tym razem wspólnie broniono dopiero co odzyskanej niepodległości Polski. Upamiętnianie wspólnie przelanej krwi nastąpiło podczas budowy na cmentarzu Orląt – Pomnika Chwały. Składał się on z łuku tryumfalnego, przy którym ustawiono dwa dużych rozmiarów lwy, z 12 kolumn i 2 pylonów. Jedną z kolumn Pomnika Chwały ufundowało miasto Poznań.

Po odzyskaniu niepodległości Lwów odwdzięczył się swemu zachodniemu bratu w miarę swych możliwości. Zabór pruski cierpiący germanizację nie wykształcił potrzebnych w wolnej Polsce kadr nauczycieli, profesorów i innych fachowców. Ciesząca się w ostatnich dziesięcioleciach niewoli autonomią Galicja, miała ich pod dostatkiem. Kiedy więc w 1919 r. otwierano w Poznaniu uniwersytet, a nowa uczelnia potrzebowała odpowiedniej klasy polskich fachowców, rozpoczął się napływ ze Lwowa do Grodu Przemysława uczonych rozmaitych specjalności. Druga fala kadry naukowej dotarła nad Wartę ze Lwowa po kolejnej wojnie światowej, już w zgoła innych warunkach.

W tym miejscu pragnę przypomnieć profesorów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (dawniej Uniwersytet Poznański) i Politechniki Poznańskiej. Którzy pochodzili ze Lwowa, z Kresów Południowo-Wschodnich, bądź pracowali w różnych okresach na uczelniach obu miast. Lista ta z pewnością nie jest pełna.

Profesor Kazimierz Ajdukiewicz, ur. W Tarnopolu, logik i filozof na UJK we Lwowie 1928-1939, prof. UAM w Poznaniu 1945-1955. Był uczniem słynnego filozofa lwowskiego K.Twardowskiego;

Profesor Andrzej Alexiewicz, ur. we Lwowie, student i asystent na UJK, profesor matematyki na UAM w Poznaniu 1945-1995, pierwszy Prezes poznańskiego oddziału TML i KPW;

Jan Berger, nauczyciel jj. Niemieckiego w gimnazjum realnym we Lwowie, germanista na UAM w Poznaniu;

Profesor Ludwik Jaxa Bykowski, ur. w Zagwoździu k. Stanisławowa, pedagog, zoolog, od 1921 r. prof. zoologii w Alademii Wetwrynaryjnej we Lwowie, od 1927 r. profesor Uniwersytetu Poznańskiego, w l. 1941-1943 rektor tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich;

Profesor Władysław Czarnecki, ur. we Lwowie, absolwent Politechniki Lwowskiej, od 1925 r. w Poznaniu (architekt miejski, naczelnik wydziału planowania Miasta), wykładowca na Politechnice Poznańskiej;

Profesor Jan Czekanowski, antropolog, profesor uniwersytetu we Lwowie 1913-1941, profesor antropologii na UAM 1946-1960;

Profesor Jan Grochmalicki, zoolog, współpracownik Benedykta Dybowskiego na UJK we Lwowie, prof. zoologii na UAM w Poznaniu;

Profesor Antoni Jakubski, ur. we Lwowie, zoolog, od 1919-1939 prof. Uniwersytetu Poznańskiego, porucznik Legionów i II szef sztabu Obrony Lwowa w 1918, więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych, po 1945 r. w Wielkiej Brytanii;

Profesor Bogumił Krygowski, matematyk, prof. Politechniki Lwowskiej, po wojnie w Poznaniu;

Profesor Stanisław Loria, fizyk, prof. UJK we Lwowie 1917-1941, od 1951 r. w Poznaniu;

Profesor Władysław Orlicz, matematyk, 1937-1939 i po 1945 r. prof. UAM w Poznaniu, 1940-1941 prof. uniwersytetu we Lwowie;

Profesor Stanisław Pawłowski, geograf, uczeń E.Romera, 1918-1919 wykładowca na UJK we Lwowie, 1919-1939 prof. Uniwersytetu Poznańskiego, zamordowany przez hitlerowców;

Profesor Adam Skałkowski, ur. we Lwowie, historyk, od 1919 prof. Uniwersytetu Poznańskiego (do 1951r.);

Profesor Kazimierz Smulikowski, ur. we Lwowie, petrolog, minerolog, geolog, geochemik, wykładowca na Politechnice Lwowskiej, od 1930-1939 prof. Uniwersytetu Poznańskiego, po wojnie do 1952r. ponownie w Poznaniu, od 1953 r. w Warszawie;

Profesor Eugeniusz Piasecki, ur. we Lwowie, lekarz, teoretyk i praktyk wychowania fizycznego, założyciel L.K.S. ?Pogoń?, prezes Polskiego Związku Sportowego w Galicji, docent Uniwersytetu Lwowskiego i wykładowca w Polskim Kolegium Uniwersyteckim w Kijowie, od 1919 prof. Uniwersytetu Poznańskiego, przy którym utworzył Studium Wychowania Fizycznego, po Belgii i Danii trzeciego w Europie;

Profesor Jerzy Suszko, chemik organik, od 1927-1930 prof. Politechniki Lwowskiej, od 1930 r. prof. UAM w Poznaniu;

Profesor Józef Widajewicz, ur. w Buczaczu koło Brzeżan, historyk, od 1937 prof. Uniwersytetu Poznańskiego, po II wojnie światowej w Krakowie;

Profesor Zygmunt Wojciechowski, ur. w Stryju, historyk państwa i prawa, od 1929 r. profesor Uniwersytetu Poznańskiego;

Profesor Franciszek Wokroj, antropolog;

Profesor August Zierhoffer, ur. w Wiśniowcu k.Podhajec,  geograf,  uczeń E.Romera, w l. 1927-1933 prof. geografii gospodarczej Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie, od 1933 prof. geografii na UJK, od 1945 profesor UAM w Poznaniu;

Profesor Marian Zimmerman, ur. w Przemyślu, w okresie okupacji niemieckiej pracował w tajnym nauczaniu we Lwowie, prawnik, od 1939 prof. Uniwersytetu Poznańskiego.

 Na zakończenie tego krótkiego spojrzenia na związku Poznania ze Lwowem chciałbym jeszcze przytoczyć ciekawostkę z dziedziny sportu. Dotyczy ona początków wzajemnych kontaktów sportowych obu miast, które w okresie międzywojennym były oczywiście dość ożywione. Jak wspomina Rudolf Wacek, wielce zasłużony działacz sportowy Lwowa, a równocześnie profesor gimnazjalny, do pierwszego spotkania klubów Poznania i Lwowa doszło w 1914 r., a więc jeszcze w czasach zaborów. W roku tym najstarszy polski klub piłki nożnej, lwowscy „Czarni”, zaprosił na dwa mecze do Lwowa poznańską „Wartę”. Natomiast już po odzyskaniu niepodległości, w 1919 r. miała miejsce wizyta „Pogoni” Ib w Poznaniu. Gospodarzami były kluby „Posnania” i „Unia”. Po paru miesiącach nastąpiła rewizyta. W czasie bankietu delegat Związku Towarzystw Sportowych z Poznania p. Schnotale powiedział, że „sportowcy Wielkopolski czuli się dotychczas odosobnieni, a „Pogoń” pierwsza po wojnie, składając wizytę w Poznaniu i goszcząc ich u siebie – przełamała te lody”. Czyż nie jest to jeszcze jeden dowód na serdeczne związki obu miast?

 Iwo Werschler

Wycieczka do Lwowa

Relacja pana Marka Rezlera z wycieczki do Lwowa na wiosnę 2008 r.

LWÓW  –  MIASTO,   KTÓREGO   TRZEBA  I   WARTO   SIĘ   UCZYĆ

Marek Rezler

      Nie pochodzę z Kresów i nie zamierzam się zgrywać na Kresowiaka; jedynie po 1863 roku w wyniku powstania styczniowego, na Wschodzie powstała oddzielna gałąź mej rodziny. Kiedy jednak przed rokiem zaproponowano mi współpracę z poznańskim oddziałem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, przystałem na to, choć początkowo z pewnymi oporami i bez przekonania, bo spraw wschodnich najwyraźniej „nie czuję”. Potem była audycja studyjna w Telewizji ELSAT, w cyklu „W Labiryncie Historii”, kolejne spotkania, drobne prace na rzecz Towarzystwa – i zdecydowałem się dołączyć. Ujęła mnie w tej organizacji rzadko dziś spotykana atmosfera spotkań, stosunki panujące pomiędzy osobami niegdyś pozbawionymi rodzinnych stron, ogólna, szczera serdeczność i życzliwość. Przede wszystkim kierowała mną i nadal kieruje ogromna ciekawość ludzi, ich charakterów,  doświadczeń  i miejsc, z którymi tak silnie wciąż są związani. Będą więc to refleksje osoby stojącej z boku, patrzącej na te sprawy bardziej rzeczowo i z dystansem – co Koleżanki i Koledzy z Towarzystwa, mam nadzieję, mi wybaczą.

      Wielkim doświadczeniem i przygodą był dla mnie wyjazd do Lwowa pomiędzy 27 kwietnia i 1 maja 2008 roku. Dzięki cennemu a życzliwemu sponsoringowi p. dr. Romana Dawida Taubera, Rektora Wyższej Szkoły Hotelarstwa i Gastronomii, można było zorganizować wyprawę do dawnej stolicy Małopolski Wschodniej, z darami dla mieszkających tam Polaków. Jest to akcja charytatywna prowadzona przez Towarzystwo już od wielu lat, serdecznie a z wdzięcznością przyjmowana przez ludzi żyjących za granicą często w naprawdę trudnych warunkach. Dla osób, które jeszcze nie znały Lwowa zorganizowano grupę, która została oprowadzona po najważniejszych miejscach i obiektach miasta.

      Pojechałem głównie po to, by się uczyć. Nieznanych mi dotąd stron i ludzi, porównać swoją dotychczasową wiedzę z realiami Kresów, wyprowadzić wnioski. A wszystko odbyło się we wspaniałej atmosferze. Jechaliśmy wygodnym autokarem, zamieszkaliśmy w hotelu „George” przy placu Adama Mickiewicza (a więc w centrum miasta), przewodniczką zaś była przemiła i wielce kompetentna Pani Iza – córka nestora przewodników lwowskich.

      Lwów, stare miasto położone na skrzyżowaniu newralgicznych szlaków handlowych, zawsze był nieco kosmopolityczny, matecznikiem wielu kultur, języków i religii. Administracyjnie wchodząc w skład Korony, od tej strony zawsze był bardziej polski niż Wilno – odwieczna stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego (co prawda kulturalnie znacznie spolonizowane). Narodowości licznie zaludniające Lwów, żyły na ogół zgodnie – aż do 1 listopada 1918 roku, gdy z inicjatywy administracji dogorywającej monarchii Habsburgów, odrodzono konflikty narodowe i uruchomiono nienawiści, dotychczas ukrywane lub może nawet nieuświadamiane. Od tej strony spokoju nie ma tam do dziś, owe niepokoje tlą się podskórnie, podsycane pamięcią krwawego dramatu z lat 1942 – 1948. W niczym to jednak nie zmieni faktu, że w latach 1867 – 1918 Lwów był stolicą Galicji, Małopolski Wschodniej, tchnął wielkim światem i echem Wiednia – w odróżnieniu od hieratycznego, zapatrzonego w przeszłość, ale też zapyziałego, nieco obskuranckiego a klerykalnego Krakowa.

      Odruchowo zacząłem porównywać Lwów z oglądanym kilka miesięcy wcześniej Wilnem. Tam było wypreparowane z miasta zabytkowe centrum, dopięte niemal na ostatni guzik, nastawione na reklamę i chwałę w oczach gości i turystów – i dalekie od bogactwa obrzeża stolicy Litwy. Tutaj, we Lwowie, zgrzebność widoczna jest niemal na każdym kroku. Gdyby usunąć samochody i niektóre zewnętrzne elementy naszych czasów, przenieślibyśmy się w czasy Franciszka Józefa I, ery autonomicznej i w epokę Dwudziestolecia międzywojennego. Te same, fascynujące secesją kamienice, ta sama kostka brukowa (asfaltu nie jest tam wiele), te same stare a monumentalne pałace i gmachy rządowe. Te same, charakterystyczne świątynie, wieże, dachy i podwórza. Lwów nie był zniszczony działaniami wojennymi, nie trzeba więc było odbudowywać miasta. Zatem główna część historycznego centrum przetrwała w niewiele zmienionym stanie – tylko z wyraźnie widocznym zębem czasu. Widać, że przez kilka dziesięcioleci niewiele zrobiono dla zabezpieczenia miejsc i domów, a dziś ogromnie trudno nadrobić powstałe zaległości. Z zewnątrz jeszcze wszystko jako tako wygląda, często jednak lepiej nie zaglądać na podwórka i do starych mieszkań, które najpierw przeszły przez falę realizowania „aktu sprawiedliwości dziejowej”, a potem nie miał ich kto remontować i konserwować. Remont i konserwacja wszystkiego od razu, jest dziś niemożliwa, pozostaje bolesny wybór – co się i czyni, ale nierzadko w połączeniu z usuwaniem elementów polskich.

    Całkowicie za to zmienił się skład ludności Lwowa. W okresie międzywojennym Polacy stanowili około 3/4 mieszkańców miasta – trzeciego pod względem wielkości (po Warszawie i Łodzi) w Rzeczypospolitej. Dziś jest to zaledwie jeden procent. Inna mowa na ulicach i w lokalach, język polski dominuje tylko w kilku punktach miasta – a i to przeważnie w miejscach, które odwiedzają czasowi przybysze z Polski. Nic dziwnego, dochód z turystyki zza Sanu jest ogromnym zastrzykiem dla finansów Lwowa i jego mieszkańców. Zatem raczej nie spotyka się demonstrowania niechęci wobec Polaków – inaczej niż poza miastem, gdzie miejscowa ludność ukraińska zachowuje się co najmniej nieufnie, tak, jak nasi mieszkańcy ziem zachodnich i północnych, gdy nagle pojawi się tam przybysz z Niemiec. Wyraźnie jednak Ukraińcy patrzą na nas uważnie, a tu i ówdzie widać przejawy akcentowania ukraińskości miasta – często w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Jednym z głównych bohaterów Lwowa jest Stepan Bandera: ma tu swoją ulicę, pomnik przy kościele św. Elżbiety, jest patronem politechniki. Jeden z czołowych dowódców UPA, Roman Szuchewycz, osławiony „Taras Czuprinka” patronuje arterii komunikacyjnej i jest bohaterem tablicy pamiątkowej umieszczonej… na ścianie polskiej szkoły. W księgarni można zobaczyć reklamę książki o Ukraińskiej Powstańczej Armii, która „powinna być w każdym ukraińskim domu”, a zaraz obok jest mapa wskazująca zasięg plemion ukraińskich we wczesnym średniowieczu aż po… Prosnę. Wydarzenia z końca 1918 roku (traktowane przez Ukraińców jako powstanie narodowe) akcentowane są, w odpowiedniej formie, na tablicach pamiątkowych, przy których co pewien czas gromadzą się na swoich  masówkach i wiecach wielce tu honorowani weterani UPA. Jedno z takich spotkań na Prospekcie Swobody mogliśmy zobaczyć 28 kwietnia; ujawnienie polskiego pochodzenia mogłoby się tam zakończyć raczej niemile… A uważać trzeba, bo dzisiejsi lwowianie znają, a przynajmniej rozumieją język polski; alergicznie za to reagują (inaczej niż starsi i średni wiekiem Litwini) na język rosyjski. Na bazarach można kupić nawet T-shirty z jednoznacznymi hasłami na ten temat. O „Lachach” raczej bez wyraźnej potrzeby się nie wspomina, o „Moskalach” – i owszem. Niemal zawsze w pejoratywnym kontekście. Ale i nas, w kwietniu 2008 roku spotykały różne niespodzianki. Już celnik na granicy, po zapoznaniu się z nazwą hotelu, w którym się zatrzymamy, stwierdził sugestywnie: „Bohaty ludzi, w „Żorż” jedut”. No i staliśmy bezczynnie dwie godziny… Nie dostalibyśmy się do wnętrza Kasyna Ziemiańskiego, bez nieformalnej opłaty od osoby, strażnicy zaś przy Politechnice, na widok zbliżającej się naszej grupy, pośpiesznie przystąpili do zamykania bramy wjazdowej. W sklepach przyjmowani byliśmy grzecznie i życzliwie, ale przed Cmentarzem Łyczakowskim autobus obskoczyli chłopcy domagający się pieniędzy… i radośnie klaszczący, gdy kierowca autokaru miał kłopot z wyjazdem z parkingu. Były więc miejsca i miejsca, ludzie i ludzie.

      Znana, a wciąż gorąca jest we Lwowie sprawa wydarzeń z przełomu lat 1918 – 1919 i Cmentarza Orląt Lwowskich na Łyczakowie. Po latach celowej dewastacji i wandalizmu wreszcie pozwolono uporządkować i choćby częściowo zrekonstruować nekropolię – ale z równoległym, bardzo podobnym w formie cmentarzem żołnierzy ukraińskich. Tu zaglądają niemal wyłącznie Polacy – przede wszystkim ci przybyli z kraju. Między polskie groby na Cmentarzu Łyczakowskim licznie wkroczyły dość charakterystyczne stele – nagrobki notabli ukraińskich, lokatorów zmieniły też niektóre wiekowe grobowce. Powoli zachodzi potrzeba uruchomienia na większą niż dotąd skalę, akcji ratowania pomników na tej nekropolii. Konserwacji wymagają nawet niektóre nagrobki słynnych działaczy polskich, a wzruszający pomnik nagrobny Artura Grottgera porasta mech; niektóre napisy na nim są już prawie niewidoczne.

      Prawie nic już nie pozostało z charakterystycznej przedwojennej atmosfery Lwowa rozśpiewanego, „luzackiego”, trochę cwaniackiego, czasem szemranego, w specyficzny sposób szarmanckiego – ale i silnego intelektualnie, z mocną pozycją wielu nauk, m.in. matematyki, historii, nauk technicznych. Jedynie na Prospekcie Swobody wieczorami skrzykują się spontanicznie grupy przypadkowych przechodniów, którzy stojąc w kole, wcale składnie śpiewają ukraińskie pieśni narodowe – patriotyczne, ale nie agresywne nacjonalistycznie. Tu i ówdzie widać też szachistów grających na ławce w parku,  otoczonych wianuszkiem kibiców – wyłącznie mężczyzn.

      Polskość Lwowa tkwi w zabytkowej sferze materialnej miasta, lecz już nie w ludnościowej. Dzisiejszy Lwów to miasto, w którym nie wolno mieszać przeszłości z teraźniejszością, o ile nie chcemy stworzyć mieszaniny wybuchowej, która doprowadzi do zniszczenia tych resztek polskości etnicznej, jakie tam jeszcze pozostały. Smutna też jest inna refleksja: ten sam los nieuchronnie czeka i Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo – Wschodnich, gdy odejdą ostatni, urodzeni w tamtych stronach. Nadzieją kontynuacji tradycji jest zaangażowanie druhen i druhów ze Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej – ale nie będzie to już ten duch, co obecnie, będzie to bardziej działanie na przekór, próba cofania historii – a nie ważenie stanowisk i krzewienie zgody. Także we Lwowie stopniowo wygasa Polska etniczna, nie ma tam (podobnie zresztą jak w Wilnie) silnej polskiej inteligencji, która byłaby w stanie zorganizować prężny ruch narodowy. Działają polskie organizacje i towarzystwa, które czynią wszystko, by podtrzymać nasze tradycje, ale muszą bardzo uważać w obliczu realiów, z którymi mają na co dzień do czynienia. Istnieje nawet pewien rozdźwięk pomiędzy Ukrainą centralną i wschodnią z Kijowem, nastawioną proeuropejsko i daleką od nacjonalizmu – a Ukrainą zachodnią, konsekwentnie kultywującą tradycje UPA. Ten tygiel kipi podskórnie, tylko od czasu do czasu widać pojedyncze, dość jednoznaczne sygnały i trzeba bardzo uważać, by para z tego kotła nie wydostała się szeroką falą na zewnątrz. W tych właśnie realiach funkcjonują lwowscy Polacy – i członkowie Towarzystwa udzielający im wsparcia. Zrozumiały żal, irytacja, gorycz, tęsknota za utraconymi ziemiami ojczystymi, nie zmienią twardych realiów czasu. Jedynym rozwiązaniem w tej sytuacji wydaje się być możliwie szybkie przyjęcie Ukrainy do Unii Europejskiej, co otworzy drogę wzajemnym kontaktom i być może choć trochę zatrze dzielące różnice i zaszłości. Nie podział na moje i twoje, lecz świadomość,  że to jest nasze, może doprowadzić do harmonii. W tej chwili bowiem mamy do czynienia z koniunkturalizmem politycznym i hipokryzją, gdy Rosji bez końca (skądinąd słusznie) wypominamy Katyń i łagry, ale o rzezi wołyńskiej, o potwornych wyczynach banderowców na Kresach Południowo-Wschodnich zachowuje się dyplomatyczne milczenie. A przecież są to kwestie nieporównywalne. Czy sprawy te kiedyś zostaną uregulowane? Z pewnością. Ale na pewno przełom na przyszłość można widzieć w Unii Europejskiej.

      A ja do Lwowa na pewno jeszcze pojadę. Nie raz i nie dwa razy. Tego miasta naprawdę trzeba i warto się uczyć.

 

Historia poznańskiego Oddziału TML i KPW

Jesienią 1988 roku we Wrocławiu, z inicjatywy Lwowian, zostało sądownie zarejestrowane Towarzystwo Miłośników Lwowa. Zarząd Główny na swą siedzibę obrał miasto Wrocław, gdzie znajdowało się najwięcej mieszkańców przedwojennego Lwowa, Kresów Południowo-Wschodnich i ich potomków. Od tego czasu ruszyła lawina oddziałów w całej Polsce, Poznański oddział, z inicjatywy Tomasz Naganowskiego oraz Ewy Dobias-Józefiak, powstał 23 lutego 1989 roku. Na pierwsze spotkanie do Sali Kominkowej w CK ZAMEK przybyło 111 osób.
Lwowiacy szybko znaleźli się w poznańskim środowisku. Pierwszym prezesem Oddziału został prof. Andrzej Alexiewicz, następnie prof. Tomasz Naganowski, a obecnie mgr Bożena Łączkowska.
Przez dwadzieścia lat członkowie Towarzystwa spotykali się na wspólnych imprezach, odczytach, spektaklach, spotkaniach świątecznych, Dniach Lwowa, piknikach i wycieczkach. Powstało wiele ?nowych? znajomości i okazji do wspomnień z tamtych minionych miejsc i lat. Celem Towarzystwa jest m.in. propagowanie kultury i historii, ponad 600 letnich dziejów Polski, o której nie można było mówić przez prawie 50 lat, a która zajmowała tak ważne miejsce w dziejach Polski. Organizowaliśmy spotkania z interesującymi ludźmi związanymi z Kresami np.: z pp. Dzieduszyckimi, Witoldem Szołginią, Jerzym Michotkiem, Dorą Kaznelson z Drohobycza, Kazimierzem Podhajeckim ze Stryja, Danutą Nespiak, prof. Stanisławem Nicieją i z wielu innymi. W roku 1997 obchodziliśmy bardzo uroczyście jubileusz 60-lecia pracy scenicznej Krystyny Feldman.
Poznański Oddział TML i KPW nie ogranicza się jedynie do spotkań i imprez towarzyskich. Od samego początku każdy wyjazd wycieczki na Kresy łączono z akcjami charytatywnymi. Od wielu lat, każdego roku w grudniu, wyrusza transport darów do Lwowa, Brzeżan, Mościsk, Przemyślan, Rohatyna, Podhajec i innych miejscowości na Kresach. Odwiedzamy polskie parafie, szkoły i przedszkola, starszych ludzi, którzy czekają na naszą pomoc. Każda akcja charytatywna, organizowana przez Stanisława Łukasiewicza, oparta jest na współpracy z kręgiem ?ORLĄT? ZHR z os. Rusa w Poznaniu, a także na ofiarności młodzieży szkolnej oraz niektórych zakładów i firm poznańskich, Klubu Inteligencji Katolickiej oraz innych, w tym wielu osób nie zawsze z ?tamtych? stron. Na letni wypoczynek zapraszaliśmy grupę dzieci polskich z Brzeżan, które przebywały w poznańskich rodzinach, uczestnicząc w wielu bardzo atrakcyjnych wycieczkach po Wielkopolsce, oraz dzieci z Łucka, które w okresie zimowym zwiedzały Szlak Piastowski oraz Warszawę. Dzięki staraniom naszego Oddziału Siergiej ze Lwowa, ofiara wypadku podczas pokazów lotniczych w Skniłowie, otrzymał protezę nogi, która umożliwia mu normalną egzystencję i powrót do pracy.
Każdego roku we wrześniu Oddział organizuje DNI LWOWA w Poznaniu. Patronat honorowy obejmuje Wojewoda Wielkopolski oraz Marszałek Województwa Wielkopolskiego. W b.r. odbędą się już dwunaste. Impreza ta cieszy się coraz większym zainteresowaniem poznańskiej społeczności. Ze swym programem chcemy wychodzić do innych miast Wielkopolski, w ubiegłym roku było to Leszno. W ramach DNI LWOWA organizowane są interesujące wystawy fotograficzne, ekslibrisu, pocztówek, znaczków, malarstwa o tematyce kresowej, itp., na Starym Rynku, przed Restauracją Kresową, odbywa się Piknik Lwowski, z udziałem zespołów ze Lwowa oraz różnych miast Polski. Gościliśmy chór ?Echo?, ?Lwowską Falę? ze Lwowa, ?Bukowińskie Kolory? z Czerniowiec, ?Werhowynę? z Żabiego, ?Wołyńskie Słowiki? z Łucka, oraz ?Pakę Rycha z Bytomia, ?Biedronki? z Brzegu, ?Baniaki?, poznański chór ?Arion? i Młodzieżową Orkiestrę Dętą z Tarnowa Podgórnego. Ważnym punktem programu Dni Lwowa była sesja naukowa, organizowana przez Juliusza Rozmiłowskiego poświęcona udziałowi lwowian w życiu naukowym i kulturalnym Wielkopolski, w której uczestniczyli zaproszeni naukowcy i ludzie kultury z Poznania. Na tę okoliczność wydawane były biuletyny zawierające życiorysy wybitnych postaci działających na terenie Poznania i Wielkopolski, a wywodzących się z terenów Lwowa i dawnych Kresów Południowo-Wschodnich. Zebrane w całość ukazały się w książce pt.: ?Udział Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich w życiu naukowym i kulturalnym Poznania i Wielkopolski. Biogramy i wspomnienia?. Od dwóch lat podczas uroczystej inauguracji DNI LWOWA wręczana jest statuetka Lwa ?Semper Fidelis?, którą   zaprojektował  artysta  Jarosław  Lebiedź. Przyznana została ministrowi Andrzejowi Przewoźnikowi  oraz prof. Andrzejowi Stelmachowskiemu.
Współorganizotorami Dni Lwowa jest Wspólnota Polska, Biblioteka Raczyńskich, Restauracja Kresowa, Centrum Kultury Zamek oraz  ZHR Orlęta.
Towarzystwo wydaje BIULETYN, który poza artykułami redakcyjnymi publikuje ciekawe przedruki z krajowej prasy na temat Kresów i ich wybitnych mieszkańców. BIULETYN redaguje Danuta Szwarc, Hanna Dobias-Telesińska i Iwo Werschler.
Od 1989 roku akces do Towarzystwa zgłosiło ponad 600 osób. Nie wszyscy z zakładających przed dwudziestu laty Oddział Poznański Towarzystwa są nadal z nami. Pamiętamy o nich i wspominamy. Wspominamy również tych, którzy zostali zamordowani na kresach. W ich intencji odprawiane są uroczyste msze św. w Farze, podczas DNI LWOWA. Wiele osób, z uwagi na wiek, nie uczestniczy w naszych spotkaniach. Na większych imprezach spotyka się ok. 100 osób..
Swoją siedzibę Towarzystwo zmieniało wiele razy. Ale, poza jednym przypadkiem, zawsze mieściła się i mieści, dzięki gościnności Dyrekcji, w Centrum Kultury ZAMEK, gdzie w każdą środę w godzinach popołudniowych w pok. 336 odbywają się spotkania. Tu można nabyć także literaturę o tematyce kresowej, wydawaną we Lwowie i na terenie Polski. Funkcjonuje tu także bogata biblioteka lwowska.
Przez dwadzieścia lat wszystkie przedsięwzięcia staraliśmy się dobrze wykonywać. Nie byłoby to możliwe bez wspólnej pracy członków Towarzystwa oraz innych osób nam życzliwych. Do nich należy m.in. dyr. Szk. Podst. Nr 84 mgr Irena Roemet-Ciomborowska, rektor WSH i G dr Roman Dawid Tauber, dyr. Wydziału Kultury Włodzimierz Gorzelańczyk, dyr. CK Zamek Marek Raczak, dyr. Muzeum Sienkiewicza mgr Anna Surzyńska Błaszak, Janusz Borowczyk i inni. Mamy nadzieję, ze spełniliśmy oczekiwania.

Hanna Dobias-Telesińska