Alojzy Sroga
Warszawa
Przedruk z: „Głosy Podolan” nr 64/2004 r., fragment reportażu z książki „Nadzieja” wyd. MON
Jadę do Baborowa, maleńkiego miasteczka w powiecie głubczyckim na Opolszczyźnie. Szukam ul. Raciborskiej 35. (…)
Przewieszam przez ramię magnetofon, włączam mikrofon. Wchodzę. W kuchni siwiejący mężczyzna, rozebrany do połowy, kończy toaletę.
– Czy tu mieszka pan Stanisław Minartowicz?
– Tak jest. Jestem osobiście.
– Proszę pana, czy był pan żołnierzem dziewiątego pułku piechoty?
– Tak.
– Czy to pan znajdował się dwadzieścia dwa dni ranny pod mostem Poniatowskiego?
– Tak jest … Panie! Panie! Kto pan jest? Skąd pan to wie?
– Jestem dziennikarzem z Polskiego Radia. Znalazłem taki meldunek. Siądźmy i porozmawiajmy.
– Z panem był pod mostem Aleksander …
– Wychopień.
– Właśnie: miałem trudności z ustaleniem jego nazwiska.
– Wychopień, Aleksander Wychopień. Starszy człowiek, wówczas już miał blisko pięćdziesiątki. A pod mostem był nie tylko on.
– No to może zacznijmy od początku …
21 marca 1944 roku, po wyzwoleniu Zbaraża i okolic, Stanisław Minartowicz trafił do I Armii Polskiej w ZSRR (tak się wtedy nazywała). Sumy, ośrodek formowania, przydział do trzeciej dywizji imienia Romualda Traugutta. Stopień kaprala uzyskał Miniatowicz przed wojną. Teraz skierowano go do plutonu łączności w pierwszym batalionie 9 pp. Szkolenie w lasach wokół Przedbaża, przekroczenie Bugu, radość wyzwolonej Lubelszczyzny… W sierpniu wraz z całą dywizją bierze udział w forsowaniu Wisły i w miesięcznych walkach nad Pilicą, na przyczółku warecko-magnuszewskim.
– Wycofaliśmy się za Wisłę, rozłożyli namioty, mieliśmy iść na odpoczynek. Następnej nocy już marsz. Całą noc. Doszliśmy do miejscowości Anin pod Warszawą. Dali nam śniadanie, kazali chwilę odpocząć, nawet się przedrzemać. Potem ruszyliśmy tyralierą w kierunku Wisły. Wyszliśmy na Saską Kępę, akuratnie tam, gdzie była plaża. Mieliśmy forsować Wisłę. Biały dzień. Łódek nie było dużo, żebyśmy mogli się wszyscy załadować. No, i właśnie nasz pierwszy batalion poszedł jako pierwszy na przeprawę. Niemiec nie oddał ani jednego strzału. Wszystko wyglądało jakby bez strat. Łodzie miały przypłynąć drugi raz, po nas. I kiedy część żołnierzy już się załadowała, on wówczas otworzył po tych łodziach ogień z karabinów maszynowych. Dużo rannych. Sanitariusze, którzy mieli ich ratować, też padali ranni albo zabici. Dowódca batalionu już był w Warszawie, a z nami jego zastępca. Dał rozkaz wycofania się do okopów za wydmy. Dużo wtedy zostało rannych. Wieczorem dowódca batalionu wezwał, aby dać łączność, O godzinie jedenastej, to był 18 września, dowódca plutonu, chorąży K., powiedział, że mamy się teraz przeprawić nocą do Warszawy i dać łączność. No to zabieramy swój sprzęt i ładujemy się. Jest nas pięciu z łączności. To jest pech, że ja nie znam ich nazwisk. I prócz tego jeszcze siedmiu było z innych kompanii. Dosyć, że dwunastu nas jechało. Dwóch saperów, którzy mieli nas zawieść i z powrotem przyjechać. Jeden to był właśnie Wychopień.
Na twarzy mojego rozmówcy rozlewają się czerwone wypieki. Znów przeżywa tamte dni, Mogę go uważnie obserwować. Za mną pracuje w tej chwili magnetofon.
– I proszę pana, gdyśmy łódkę spychali na wodę, nasz dowódca, chorąży K. niby to się potknął, ale tak, żeby zostać na brzegu.
Zżymam się wewnętrznie: po co oskarżenia? Dopiero potem, po powrocie do Warszawy, gdy znów zacznę grzebać w dokumentach archiwalnych, okaże się, że ocena chorążego K. dokonana przez Minartowicza, jest bardzo łagodna. Nie lubił, nie lubił ów chorąży walczyć. Cóż, nie sami bohaterowie trafiali na front.
– W końcu proszę pana, jedziemy. Mieliśmy hasło. Czerwone światełko było nam sygnałem, bo jeżeli zboczymy w prawo czy w lewo, wpadniemy w ręce Niemców. Dopływamy do połowy Wisły, obok mostu Poniatowskiego. I wtedy dostajemy rakietę ze strony Niemców. Jedna, druga … A oni ogniem po nas. Krzyżowym ogniem z karabinów maszynowych tak celnie, że od razu ośmiu naszych zabitych … Jeden karabin bił z mostu Poniatowskiego. Jedno przęsło, pierwsze od brzegu, było całe i on stamtąd bił, a drugi gdzieś z kamienicy. Łódka nawet zaczęła się palić górą. Podziurawiona, zaczęła tonąć, ale woda niosła nas do mostu Poniatowskiego, Dopłynęliśmy do pierwszego filaru. No tak, oczywiście, już po warszawskiej stronie. Łódka zahaczyła o coś, poszła trochę pod wodę, siadła na mieliźnie, A myśmy, kto jeszcze mógł się podnieść, no tylko nas czterech, wyskoczyli z łódki. Reszta została w niej. Spośród tych czterech jeden umarł do rana, bo miał lewą rękę urwaną, a nas trzech zostało.
– Wszyscy ranni? I kto to był ten trzeci?
– Właśnie nie znam jego nazwiska. On był ranny, tu, no, w tyłek. Myśmy wyszli na kamienie pod przęsłem, tak ukośnie leżały, taka jakby buda i na tym kamieniu, który się wysypał z filaru, siedzieliśmy i robiliśmy sobie opatrunki, Wychopień i ja byliśmy ranni w nogi.
Miniatowicz pokazał lewą nogę. Całe udo – zmasakrowane.
– Najgorzej było z tym bidakiem trzecim, pośladek miał jakby siekierą ociosany, Parę dni tak leżał na brzuchu i mordował się. Trzymał się szyn. W końcu mówi, gdzieś tak po tygodniu, że będzie próbował czołgać się po tym moście …
– Po tygodniu… A czym się żywiliście?
Rozognione spojrzenie mego rozmówcy…
– Czym? Piliśmy wodę z Wisły. Dopiero potem … No więc ten trzeci jakby miał ociosany pośladek. Nie mógł siedzieć. Podejmuje decyzję – spróbuje po zwalonych przęsłach mostu przedostać się na praski brzeg.
– Leżał on cały czas na brzuchu, mordował się. Zaczął się posuwać do przodu, trzymał się tych szyn. I wtedy, proszę pana, natknął się na chłopaka, który brał udział w powstaniu. Trzynastoletni chłopak. Rysio Rajewski, mieszkaniec Warszawy, Uciekał z innymi z Warszawy na Pragę. Tez zostali zabici na Wiśle. On jeden został żywy. Nie, nie był ranny, Jak ta jego rozbita łódka dopłynęła do mostu, to on wlazł nad tę rurę pod mostem Poniatowskiego i tam wisiał jak pająk. I właśnie ten nasz ranny natknął się na niego i przyprowadził do nas. Jak ty jesteś zdrów, mówimy do niego, to może ty nam postarasz się o trochę żywności. Myśmy już sześć dni nic w ustach nie mieli prócz wiślanej wody.
– Znalazł coś? Przyniósł?
– Zaraz. Najpierw powiedział, że nie jest zorientowany. My mówimy, że nawet na tej naszej zatopionej łódce coś będzie. No, ale pierwszej nocy wdrapał się na wierzch mostu. Tam była masa trupów, a wśród nich dwóch sanitariuszy. Opuścił nam nosiłki sanitarne, tośmy później na nich siedzieli z Wychopieniem. Do tego przyniósł nam torbę z bandażami, a w drugiej jakie pół bochenka chleba, całkiem przesiąkniętego krwią. I to był właśnie nasz pierwszy posiłek…
Chwila ciszy. Milczymy obaj. Bo o cóż pytać…
-Te opatrunki bardzo się przydały. W ranach mieliśmy już robaki… Nie dało się nawet spodni zdjąć. Musiałem je sobie obrzynać, tak za kolanami, później wzdłuż… Odrzuciłem to wszystko i dopiero można było założyć opatrunek. Tak samo Wychopień…
– Na, a z jedzeniem, co dalej?
– A właśnie. Rano pokazaliśmy Rysiowi naszą zatopioną łódkę. Wystawała z wody z dziesięć centymetrów. On był tylko w ubraniu narciarskim. Czekaliśmy do nocy. Rozebrał się przy nas, pouczyliśmy go, by w razie rakiety nie uciekał, tylko się zanurzył. Ale ma uważać, żeby się wody nie napił. Drugiej nocy bez przerwy świeciły rakiety. Nie poszedł. Dopiero trzeciej nocy dotarł do łódki. Przestraszył się najpierw, że tam dużo trupów. „Ty się ich nie bój, nic ci nie zrobią”, pocieszaliśmy go. Przyniósł nam jakieś rozmoknięte w worku suchary. „Szukaj w spodzie łódki”, radziliśmy. No i nawet jakąś konserwę znalazł. Wychopień miał scyzoryk, tośmy ją otworzyli. Jeszcze ze dwa razy chodził Rysio i przynosił nam te rozmoknięte suchary. Tym żyliśmy…
– A ten trzeci ranny, wrócił przecież z Rysiem, co z nim?
– Którejś nocy wybuchła gęsta strzelanina, Myśleliśmy: może nasi pójdą do przodu? Taką mamy nadzieję. Sami się nie wydostaniemy. A ten raniony w tyłek mówi „Ja będę próbował”. No i poszedł, poczołgał się. Wpadł do wody, prawdopodobnie …
– Ślad po nim zaginął?
– Tak.
– A co z chłopakiem?
– Zaraz. To było tak. My jesteśmy pod tą budą, pod pierwszym filarem. Na ten kawałek mostu, który prowadzi z lądu na pierwszy filar, ciągle chodzili Niemcy. Myśmy słyszeli ich rozmowy i jak ustawiali karabin maszynowy. Byli pewni, że wszyscy zginęli. I później nasza artyleria, gdy spostrzegła, że Niemcy tu mają bardzo dobre stanowisko do prowadzenia bocznego ognia na przeprawę, otworzyła ogień. (No tak, zgadza się konstatuję w myśli, ostatni żołnierze 3 dywizji, którzy powracali z Czerniakowa na Saską Kępę, czynili to 24 września). Leci jeden pocisk obok nas w wodę. Drugi koło nas. Trzeci w pomost. Rozbili go. Myśmy pod tym siedzieli. No, to był, już nie wiem jak nazwać … cud? Nas tam obsypało kamieniami, kostka paliła się ze smołą, (nawierzchnia mostu wyłożona była smołowaną kostką brukową by wyciszyć hałas – przyp. Red.) kapało na nas, byliśmy cali czarni. Siedziałem, miałem nogi rozwarte. Między nie upadł mi taki wielki odłamek. Byliśmy ogłuszeni, jeden nie słyszał drugiego.
Częstuję Minartowicza papierosem. Z trudem go wydobywa, nie może trafić na podany mu ogień. Trzęsą mu się ręce. Od nowa wraca tamto wspomnienie.
– Którejś nocy, kiedy most był już rozbity słyszymy, że od strony Niemców ktoś się opuszcza po drutach, właśnie tutaj, gdzie my jesteśmy. Zatailiśmy dech. Może zwiad niemiecki? Tymczasem patrzymy: jeden mężczyzna. Gdy poczuł grunt pod nogami, stanął na kamieniu i puścił się tych drutów, rozgląda się, my go widzimy na tle ognia Warszawy. Jest w rogatywce, znaczy swój. I wtedy dopiero myśmy się odezwali. Przestraszył się, „Kto to”? Ranni jesteśmy, kolego. Ratuj nas w jakiś sposób, Może łódka albo co?…” „Jak się przedostanę na drugi brzeg, naturalnie zawiadomię…” „ Rysiu, idź z nim” – poradziliśmy chłopcu.
– Którędy poszli? Wzdłuż mostu popłynęli wpław”
– Żołnierz mówił, że umie pływać. Rysio nie. Bał się. „Ale jakoś przebrniemy”. Jak odchodzili od nas, trzymali się tych resztek mostu, a później chyba musieli płynąć. Odeszli, a my z nadzieją nocami czekaliśmy jakiejś pomocy.
– Też ślad po nich zaginął?
– Opowiem jeszcze i o tym. Na razie czekamy. Już tylko we dwóch. Znaczy ja i Wychopień, starszy człowiek, który rozpacza, bo akurat przed przeprawą dostał list od dzieci, że zmarła jego żona. Był tak poruszony, przejęty … „Gdybym był na lądzie…, ale tak… cóż … zginiemy”, mówił.
Jednak ciągle trwają. Tli się resztka nadziei. W pewnej chwili pytam Stanisława Minartowicza:
– Ale przecież to już październik, zimno było?
– Mieliśmy płaszcze. Tylko płaszcze.
– Byliście przemoczeni.
– A tak. Pierwszego dnia, nimeśmy wybrnęli z łódki, tośmy już byli cali przemoczeni. To ciekawe, jak wytrzymaliśmy. Tak nas trzepało, tak trzepało… Znaczy, po prostu wyschło na nas. Mundur i płaszcze. Nie, żadnego koca nie mieliśmy.
– Co dalej z jedzeniem?
– Jak poszedł Rysio z tym żołnierzem, jeszcze dwa dni jedliśmy rozmoczone suchary. A potem już tylko wiślana woda. Hełmem ją nabieraliśmy…
– A woda coraz wyżej, jesień …
– Tak. Całe szczęście, że Rysio przyniósł te nosiłki. Już nagniotki mieliśmy od siedzenia na tych kamieniach. Kiedy wody przybywało, jakoś te nosiłki umieściliśmy wyżej i na nich siedzieliśmy, Tamci odeszli, a my czekamy. Drugą, trzecią noc, Nic. Już siedzimy w wodzie. Wychopień, starszy gość, już się załamywał. Że może byśmy poszli do niewoli. Zaczyna majaczyć. A ja twardo: nie i nie, Panie!
Mój rozmówca wyraźnie się unosi, niemal widzę tę dramatyczną scenę pod mostem.
– Panie, ja wiem, co to niewola. W trzydziestym dziewiątym walczyłem w dwunastej dywizji. W lasach pod Skarżyskiem okrążono nas, wzięto do niewoli. Najpierw stalag Alten Grabow, potem stalag XIB. Pracowaliśmy przy czyszczeniu kanalizacji, ustępów, przy budowie rowów. Wyżywienie podłe. Zachorowałem. Cztery miesiące leżałem w szpitalu lagrowym. Dostałem zapalenia płuc, no i jeszcze zachorowałem na przewód pokarmowy. Przyjechała jakaś komisja. I takich co to już nie reagowali, gdy lekarz kręcił ich nogą zwalniali do domu. Ja byłem wśród nich. Siedemdziesięciu takich zwolnili. Na sto tysięcy jeńców w tym obozie … Wróciłem do Polski. Czerwony Krzyż pomógł… Takim cudem przeżyłem niewolę. I teraz miałbym iść do niej sam? Tłumaczyłem to Wychopieniowi, jak mogłem, Szedłem z chęcią, żeby pomóc Warszawie, teraz chciało się tylko przeżyć i zobaczyć jeszcze oswobodzoną stolicę. No, strasznie to wyglądało i ta sytuacja, w której się znajdowaliśmy… Ale byliśmy tej nadziei, że nasi pójdą do przodu i zostaniemy ocaleni. Okazało się, że jeszcze nie zaraz.
Jak dalece Stanisław Minartowicz przeżywał od nowa tamte dni, przekonałem się po godzinie. Jakby zupełnie nie wiedział, nie pamiętał, że mówi do mikrofonu.
– Co wtedy myśleliście? Mieliście jakąś nadzieję? Najpierw było was czterech, potem trzech, znów czterech, teraz tylko dwóch …
– No właśnie. Człowiek myślał o tym, żeby przeżyć, wydostać się na brzeg. Tu przecież nie można… Warszawa płonie… Tyle ognia, łuny… A my nisko, w Wiśle. Rozpacz nas brała. Jak to, przecież człowiek zostawił rodzinę, Wychopień pięcioro dzieci, żona właśnie mu zmarła… No, żeby jakimś cudem ktoś przyszedł, bo wypadnie nam zginąć tutaj śmiercią głodową po prostu… Nawet broni nie mieliśmy. No, ale mówię, może tą nadzieją właśnie żyliśmy, że jeszcze jakimś cudem wydostaniemy się. Tylko ta nadzieja nas trzymała, wiara, że nasi jednak pójdą do przodu i zostaniemy ocaleni. Tymczasem koło nas bezpośrednio nikt nie przechodził. Nie wiedzieliśmy, co się stało z chłopakiem i tym żołnierzem…
– Co było w tym czekaniu najstraszniejsze?
– Widzi pan, jak Polacy chcieliśmy zgodnie z rozkazem dojść do Warszawy. No, boż to stolica Polski, nasza… Chciało się przeżyć, zobaczyć jej oswobodzenie… byliśmy tej nadziej, że nasi pójdą do przodu. Tymczasem okazało się, że jeszcze nie zaraz…
– A jak wróciliście? Przecież o tym nic nie wiem …
– Jak mówiłem, czekamy nocami, liczymy, ze Rysio i tamten żołnierz doszli. Patrzę którejś nocy w świetle rakiety, a tu naprzeciw nas łódka i kajak. Jesteśmy trochę wyżej, widzę, że i wiosła są. Ja się wtedy odzywam. Ktoś musiał przypłynąć. Niemożliwe, żeby same. Wołam, krzyczę, nic. Tylko stuk kajaka o łódkę. Nie ma nikogo. Mówię ja wtedy do Wychopienia: „Słuchaj są łódki, jeśli ktoś przypłynął, to jesteśmy wybawieni, a jeżeli nie, to za wszelką cenę musimy dostać się do nich”. A on mówi, że ja go oszukuję…
Westchnienie, chwila przerwy.
– Tej nocy nic się nie dało zrobić. Rakiety zgasły, po chwili zapaliły się nowe. Wychopieniowi: „Nic z tego”. Nie wiem, czy Niemcy obserwowali te łódki, czy co… Postanowiłem, że spróbujemy rano, pod osłoną mgły. Niestety, zrobiło się od razu jasno. Następnej nocy złazimy z nosiłek. Wychopień upadł w wodę, jeszcze się jej napił. No, obaj byliśmy ranni w nogi.. Z włosy go po prostu złapałem. Posuwamy się jakoś do tej łódki. Dobrnęliśmy. Ja pierwszy, on za mną. Pierwsza z naszej strony, była łódka. Cała. Nawet wiosła w niej były. Podałem jedno Wychopieniowi, wciągnąłem go. „Czym płyniemy?” – pytałem go. On mówi: „Łódką nie damy rady, za ciężka”. „A kajakiem umiesz?” – pytam. „Potrafię”. No to wsiadamy do kajaka i chcemy się odepchnąć od filara. Szukam, o co on zahaczył. Natrafiłem wreszcie. Łódka i kajak były dołem razem połączone wojskowym kablem telefonicznym. Wychopień miał scyzoryk. Mówię: Dawaj go, będę przecinał ten kabel”. No, to trwało, a trwało… Widzę wreszcie, że kajak jest wolny.
Słuchając tej opowieści, podświadomie i ja wstrzymuje dech. Żeby im się tylko udało!
– No, ale co, silny wiatr. My nie mamy siły. Co odpłyniemy, to nas spycha z powrotem. To ja w końcu mówię: „ Nie możemy tak na wprost, pod wiatr. Musimy w prawo”. Dopierośmy odbili. Jak my zaczęli na dobre wiosłować, to Niemcy usłyszeli. Jedna rakieta, druga i z karabinu maszynowego do nas. Tylko, że my już przepłynęliśmy za następny filar. Drzazgi lecą od pocisków. Przestajemy wiosłować. Ale wody się nie nabrało. Ostatnią serię wróg dał na filar. Jeszcze raz rakieta zaświeciła, a my za filarem już się nie ruszyliśmy. Pytam Wychopienia „Dostałeś?” A on mówi: „Nie. A ty?” „Ja też nie”. „No, widzisz jacy my szczęśliwi…”
Pomału zaczęliśmy się znów odpychać i tak dotarliśmy do naszego brzegu. Kajak przybił bokiem, myśmy się złapali ziemi i wyleźli na brzeg, a kajak się nam przekręcił i utonął.
Odsapnąłem i ja. Nareszcie!
– Nie koniec, proszę pana. Na brzegu znajdowały się druty kolczaste, a między drutami mogły być miny. No i nasi mogą nas wziąć za Niemców. Mówię: „Ty jesteś saper, ty szukaj”.
I naraz słyszymy: – Stój ! kto idzie? Hasło!
Szczęk zamków. Jeszcze chwila i może paść strzał. Albo, na przykład cała seria z karabinu maszynowego. Toż to pierwsza linia frontu. Tylko czekamy, kiedy padnie strzał. Krzyknęliśmy, że jesteśmy ranni, dwaj polscy żołnierze. Hasła nie znamy. Wyskoczyło dwóch z okopu. Za chwilę przychodzi kapral. „No chłopaki” – mówi mieliście szczęście, będziecie jeszcze długo żyć, bo ja już na was miałem dać serię, kiedy wyście wysiadali. Ale później postanowiłem, że weźmiemy was żywcem. Dwóch Niemców nam nie zagrozi, język idzie nam w ręce, a dziś wzięcie jednego kosztuje tyle… A to wy. Macie szczęście.
A mogło skończyć się tragicznie. Wisła była przecież pierwszą linią frontu.
Przynieśli nosiłki i zanieśli nas do punktu opatrunkowego. Zjawił się jakiś wyższy dowódca, pytał cośmy za jedni, czy mamy jakieś dokumenty. Dokumentów nie mieliśmy, ale powiedzieliśmy że z dziewiątego pułku trzeciej dywizji, podaliśmy nazwiska. Nastawili prymus, dali nam herbaty, zrobili pierwsze opatrunki. Zapytałem, która godzina i jaki dzisiaj dzień. „Czwarta rano, a dzień dziesiątego października”. To wiedziałem, że przeprawialiśmy się osiemnastego września. A więc pełne 22 dni pod mostem Poniatowskiego na Wiśle.