ZAPUSTY WE LWOWIE I WSPOMNIENIA CÓRKI KATYŃSKIEJ Z WYWÓZKI NA SYBIR

Ostatnia środa, 26 lutego 2025 r., była dniem spotkania członków poznańskiego Oddziału TMLiKPW.

Bohaterką tego spotkania była pani Dobrochna Konrad, członek naszego Oddziału, która wraz z matką i siostrą została wywieziona na Sybir.

Ale nim pani Dobrochna podzieliła się swoimi wspomnieniami spotkanie rozpoczął Staszek Łukasiewicz przedstawiając zebranym jak obchodzono koniec karnawału na Kresach. Różnie w tradycji polskiej nazywano ten dzień: zapusty, ostatki, podkoziołek, mięsopusty, śledzik. Dzień ten miał swoje tradycje, urządzano bale, spotkania publiczne i zabawy, które miały zakończyć okres radosnych dni i przejść w czas przygotowania do Świąt Wielkanocnych, do Wielkiego Postu. Staszek Łukasiewicz tradycyjnie przygotował przez siebie upieczone wspaniałe chrusty (tak mówiło się we Lwowie) oraz niespodziankę w postaci wydawnictwa w formie Biuletynu, które opisuje tradycje tego okresu w przedwojennej i rozbiorowej Polsce, a szczególnie we Lwowie. Biuletyn zilustrowany został fotografiami, rycinami, plakatami informującymi o balach maskowych. Chrusty Staszka jak zwykle cieszyły się ogromnym “wzięciem” i mimo przygotowanej dużej ilości, nie został ani jeden kawałek. W Biuletynie Staszek podał przepis na chrusty. Warto na przyszłość z niego skorzystać, gdyż jest sprawdzony i wspaniale smakuje. Poniżej przytaczam oryginalny przepis dla tych, którym nie udało się dostać Biuletynu:

Składniki:

  • 2 szklanki mąki pszennej
  • cztery żółtka
  • pięć łyżek gęstej, kwaśnej śmietany (może być jogurt naturalny typu greckiego)
  • płaska łyżeczka proszku do pieczenia
  • łyżka spirytusu lub 2 łyżki wódki, albo łyżka octu
  • szczypta soli
  • 0,5 łyżeczki cukru
  • cukier puder do posypania
  • smalec lub olej do smażenia

Sposób wykonania:

Mąkę połączyć z solą, cukrem i proszkiem do pieczenia, wymieszać. Dodać żółtka, śmietanę i wódkę. Wyrobić ciasto dokładnie do połączenia składników. Uformować kulę, następnie spłaszczyć ciasto – można ubić wałkiem. I tak kilka razy. Dzięki zbijaniu ciasto będzie jednolite i elastyczne, a po usmażeniu z dużą ilością bąbelków. Następnie podzielić ciasto na dwa lub trzy kawałki, kolejno każdy rozwałkować cienko na lekko oprószonej mąką stolnicy. Pokroić ciasto na paski ok. 3 cm szerokie i 10 cm długie. Na środku każdego paska zrobić podłużne nacięcie nożem i przełożyć przez nie końcówkę chrustu. Można też zrobić faworki w kształcie róży, wycinając trzy koła różnej wielkości, nakładając je na siebie od największego do najmniejszego i lekko nacisnąć środek. Przygotowane chrusty smażyć w głębokiej patelni lub garnku, na średnio rozgrzanym tłuszczu. Najlepiej wrzucić na próbę kawałek ciasta. Jeśli szybko wypłynie to znaczy, że tłuszcz jest dobrze rozgrzany. Smażyć krótko na złoty kolor z każdej strony. Po usmażeniu odsączyć na papierowym ręczniku i po ostudzeniu obsypać cukrem pudrem. Chrusty są gotowe do spożycia.

W dalszej części naszego spotkania gość popołudnia pani Dobrochna Konrad zabrała głos. W przypadającą w tym roku 85. rocznicą pierwszych wywózek ludności polskiej na Sybir opowiedziała nam historię swoją, swojej siostry oraz mamy, które były wywiezione na Sybir, a także ojca, który jako polski oficer zginął w Katyniu. Opowiadanie, mimo, że Pani Dobrochna starała się nie okazywać emocji, było dla nas wstrząsające. Znamy historie Polaków – Sybiraków, ale opowiedzenie tego przez osobą nam bliską, bo należącą do naszego Oddziału, z którą spotykamy się prawie w każdą środę, na zebranych zrobiło ogromne wrażenie.

Dobrochna Konrad opisała swoją rodzinę: rodziców i starszą siostrę. Podkreśliła wartości jakimi kierowali się rodzice, ojciec dyrektor szkoły, wielki patriota oraz mama nauczycielka przykładająca ogromne znaczenie do wychowywania córek w duchu polskości i wartości moralnych, co obiecała mężowi przy rozstaniu na dworcu kolejowym, na który go odprowadzała, gdy wyruszał na front. I nawet w bardzo trudnych okolicznościach, nigdy z tej drogi nie zeszła, co przepłaciła dwoma latami łagru, gdyż nie podpisała zgody na przyjęcie obywatelstwa radzieckiego. Po 17 września nastąpiła rzeczywistość, która pokazała czym jest bolszewizm i jego “kultura”, co matkę wcale nie dziwiło. Dobrochna była zbyt mała, by rozumieć do końca co się dzieje. Dom zajęty przez “chmielnych bojcow” (pijanych żołnierzy), dewastacja wszystkiego czego się dotknęli, pokoje zrujnowane, ogród zamieniony w jedną wielką toaletę. W listopadzie przyszła kartka od tatusia, co rodzinę napełniło radością. Kartka przyszła ze Starobielska. Mama nie miała złudzeń co do tego co może się wydarzyć, wiedziała czego można się spodziewać po “wyzwolicielach”. Pierwszym z rodziny, którego wywieziono, był dziadek. Nie przeżył pod Archangielskiem do następnej zimy. Na nich przyszła kolej z 12 na 13 kwietnia 1940 roku. Mama, siostra Danusia oraz przyjęta do rodziny przed wojną rówieśnica Danusi Staszka wtłoczone zostały do wagonu pociągu, który wiózł je do 1 maja do Pawłodaru. I gehenna potrwać miała do końca wojny. Wieczny głód (jeśli się czegoś nie ukradło – liść kapusty, kilka ziaren zboża, cokolwiek co miało go zaspokoić), zimno, ciężka praca ponad siły, choroby, brak leków i podstawowych elementów do normalnej egzystencji, przetrzebiało zesłańców. Radzono sobie jak kto potrafił. Staszka wcześniej odeszła wraz z Armią Andersa. Matka za odmowę przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, najpierw na kilka tygodni była aresztowana. Przesłuchiwano ją nocami, przebywała w karcerze bez pryczy i jedzenia, z wodą cieknącą z góry, była na skraju wyczerpania. Ale się nie załamała, bo nie chciała pozbawiać swoich dzieci możliwości powrotu do Polski. Skazana została na dwa lata ciężkiego łagru w Karagandzie, z zakazem prowadzenia jakiejkolwiek korespondencji. Córki nic nie wiedziały o losie rodziców. Danusia pracowała, a Dobrochna organizowała “życie domowe”. Wyczerpały się już prawie wszystkie zasoby, które można było wymieniać na żywność z Kazachami, odzież ledwo się trzymała. I to dziecko musiało “kombinować” jak coś zdobyć, by przeżyć. Przy czterdziestostopniowym upale chowała się na stepie między dwutysięczne stado baranów i po kryjomu do butelki doiła owce, butelkę chowała pod ubraniem, wyskubywała wełnę, którą się okładała, by w zimie przerobić na prymitywnym wrzecionem z patyka na wełnę, z czego robiły rękawiczki, skarpety, czapki i swetry, chroniące je przed mrozem. A i tak części twarzy odsłonięte, były odmrożone. Wszystkiego brakowało, żywności zawsze było za mało. Zdarzało się, że nie jadły kilka dni. Na początku maja 1945 r. mama powróciła z łagru. Była wycieńczona, wychudzona, bez zębów. Potrzebowała pomocy przy podstawowych czynnościach, bo nie miała siły. Wróciła z postanowieniem wyrwania ich z sowchozowej doli. Mama miała silny charakter i nigdy się nie poddawała, mając na uwadze przede wszystkim dobro dzieci. Po miesiącu wyjechała do Pawłodaru, by znaleźć pracę i lokum. Zamieszkały w piwnicznej izbie w szkole pedagogicznej, gdzie mama-nauczycielka pracowała jako sprzątaczka. Danusia pracowała przy żniwach i bywała w szkole, a Dobrochna podjęła naukę w szkole lecz wkrótce zachorowała na tyfus brzuszny. Na wózku ciągnionym przez woła zawieziono ją do szpitala. Ciągle była nieprzytomna. Z opowieści mamy później dowiedziała się, że w malignie prosiła, żeby jej nie zakopywano w ziemi lecz wrzucili do rzeki, to dopłynie do Polski. Walka o jej życie trwała do listopada. Opiekował się nią z poświęceniem lekarz-Żyd, co nie dziwiło jej matki, bo znała podobne postawy w stosunku do chorych dzieci u lekarzy tej nacji na Kresach. Dla mamy był to czas udręki, bo nie wiedziała czy Dobrochna przeżyje i wciąż o to pytała. Po powrocie ze szpitala Dobrochna na nowo uczyła się chodzić, powracała powoli do utraconych sił. Rozkoszą było zdobycie jabłka, o którym marzyła, obrączka była zapłatą za bochenek chleba. Do szkoły już nie wróciła. 19 lutego 1946 roku w pierwszym transporcie z Kazachstanu wyruszyły w stronę Polski. Dwie pamiątki stanowiły jedyny dowód, że były w Kazachstanie: pierwsze w życiu świadectwo szkolne Dobrochny zapisane na kratkowanym papierze i pisemne zwolnienie mamy z łagru. Powróciły do Polski, ale nie swojego ukochanego domu na Kresach. Stan Dobrochny był opłakany: na chwiejnych nogach ledwie się trzymała, była wycieńczona, bez włosów, ale szczęśliwa, że jest z mamą i siostrą. W ich przypadku plan Stalina, by unicestwić nie tylko polskich oficerów w Katyniu, ale i ich rodziny, się nie powiódł. Później dowiedziały się, że aby dotrzeć do rodzin polskich oficerów, pozwalano im wysyłać listy do domu i tą drogą NKWD dowiadywało się, gdzie te rodziny mieszkają, a stąd prosta droga do aresztowań i wywózek. Im się udało, ale miały świadomość, że na tej nieludzkiej ziemi pozostały cmentarze pełne grobów i rozrzucone na stepie kości Polaków, m.in. ich dziadka. Mama powróciła do uczenia dzieci na tzw. Ziemiach Odzyskanych, a Danusia i Dobrochna rozpoczęły naukę w szkole i odrabiania kolosalnych zaległości i zaniedbań w każdej dziedzinie.

Wspomnienia pani Dobrochny Konrad były przejmujące. Zebrani zadawali jej pytania, dyskutowano.

Tekst i foto: Hanna Dobias-Telesińska