W syberyjskiej tajdze na dalekiej północy, w Tei,, Siewiero Jenisiejskiego rejonu Krasnojarskiego Kraju,w łagrze NKWD, ulokowani zostali zesłańcy z powiatu Podhajce i Brzeżany woj. Tarnopolskiego, w tym rodzina Gerlachów. Było nas tam około 500 osób. W pierwszych tygodniach zmarły tutaj małe dzieci i starcy. W okresie od marca 1940 do września 1941 roku zmarło 50 osób. Głód, choroby, niezwykle ciężka praca przy wyrębie sosnowego lasu prymitywnymi narzędziami – piła i siekiera – powodowały dużą śmiertelność. Były przypadki, że z jednej rodziny umierały 2-3 osoby. Z mojej rodziny zmarł tutaj brat Tadeusz – miał 15 lat. Warunki, w których przyszła nam żyć i pracować były bardzo ciężkie. Wszystko to powodowało niezwykle traumatyczne przeżycia. Syndrom sybiraka do dnia dzisiejszego powoduje lęk na wspomnienie o syberyjskiej gehennie. W mojej rodzinie w latach 1940-1945 zmarło 6 osób, rodzice, dwie siostry i dwóch braci.
Obecnie, kiedy w lubskim kole wracamy rozmowach do lat zsyłki i związanych z nią przeżyć, moi przyjaciele Witek Zaleski i Janek Zujewski, chociaż niechętnie, bo byli bardzo młodzi i niewiele pamiętają, zgodzili się na wypowiedź. Chociaż są to tylko fragmenty przeżyć, to jednak zasługują na uwagę.
Witek Zaleski zapamiętał, że w lutym 1940 roku, kiedy przyszli do ich domu “wyzwoliciele”, to NKWD-zista z pistoletem w ręku kazał ojcu stać pod ścianą i nie pozwolił mu się poruszać. Tato stał tam przez cały czas, aż do momentu opuszczenia domu. NKWD-zista był razem ze swoimi pomocnikami Białorusinami. Jednym z nich był ich znajomy, który teraz przyszedł ich “wyzwolić od pańskiej Polski”. To oni przeprowadzili rewizję, a ich komendant żądał od ojca wydania pistoletu. Tato jako leśnik miał rewolwer, ale go zdał i miał na to pokwitowanie, ten dokument uratował mu życie. Nasza rodzina, rodzice, siostra Wanda i ja została deportowana 10 lutego 1940 roku. Ponad trzy tygodnie jechaliśmy w bydlęcych wagonach na wschód. Tym strasznym pociągiem dotarliśmy do syberyjskiej stacji Asino. Tutaj opuściliśmy wagony i oczekiwaliśmy, co dalej z nami zrobią sowieci. Po jakimś czasie nasze tobołki ułożyliśmy na oczekujące na nas sanie z zaprzęgniętym do nich koniem. Stąd ruszyliśmy w drogę do oddalonego o 60 km od stacji kolejowej Armiakowa, a dalej do zagubionych wśród tajgi i moczarów 5 baraków usytuowanych niedaleko od rzeki Juł. W tych barakach byli tylko Polacy. W niezwykle trudnych warunkach materialnych i klimatycznych, w tych zesłańczych barakach przebywaliśmy razem z innymi Polakami do wiosny 1942 roku. Tato pracował w lesie przy wyrębie lasu. Trzeba było wykonywać ustalone przez władze obozowe normy. Nadzorujący Polaków Rosjanin decydował o tym, czy normy są wykonane. Prace trwały często przy bardzo niskich temperaturach, nawet do 40 stopni mrozu. O tym, jaka jest w zimie temperatura, też on decydował, mierzył ją w iście sowiecki sposób. Przy zebranych i przygotowanych do pracy nabierał do garnuszka wody i kiedy norma była wykonana, to wodę wylewał dość wysoko w górę, na ziemię spadał lód. To miało znaczyć, że jest ponad 40 stopni mrozu i do roboty w lesie można było nie iść. Jednak, kiedy normy nie były wykonane, wodę wylewał bezpośrednio na ziemię i wówczas stwierdzał, że woda nie zamarzła i należy iść do pracy w tajdze.
W 1941r. zachorowała mama, nie potrafię powiedzieć jaka to była choroba. Nie było tutaj żadnego lekarza. Tato dowiedział się, że gdzieś w oddalonej od naszych baraków o 15 km wiosce mieszka człowiek, który leczy ziołami. Nie wiem w jaki sposób ojciec się z nim umówił, ale pewnego dnia on oczekiwał na drugim brzegu na nas i miał zioła. W tym samym czasie wybraliśmy się w drogę, doszliśmy do rzeki, trzeba było pokonać tę przeszkodę. Jednak nie mieliśmy łódki, w tej sytuacji znaleźliśmy sporej wielkości suchy konar, przy pomocy którego ja miałem przepłynąć na drugi brzeg. Wszedłem do rzeki, konar umieściłem pod piersią, tak że miałem wolne ręce. Ruchami rąk i nóg starałem się przepłynąć na drugi brzeg. Trwało to dość długo, bo woda znosiła mnie z nurtem rzeki, jednak szczęśliwe dotarłem do upragnionego brzegu. Wyszedłem z wody i wziąłem od niego zioła. Była słoneczna pogoda i po odpoczynku wszedłem do rzeki, którą w ten sam sposób przepłynąłem i powróciłem do baraków. Podczas pokonywania rzeki, a miała ona jak sądzę ponad 50 metrów szerokości, nie pamiętam żebym się bał. Pamiętam tylko, że w baraku czekała na lekarstwo chora mama i to się wówczas liczyło, to było ważniejsze niż mój lęk. Miałem wtedy 10 lat, byłem zmęczony, ale szczęśliwy, że udało mi się tę wędrówkę odbyć i wrócić do zesłańczego baraku. Nie wiem jakie to były zioła, najważniejsze było to, że mama wyzdrowiała. Ja zaś stałem się małym bohaterem i ważnym członkiem rodziny, bo przecież zdobyłem dla mamy lekarstwo. Do dziś pamiętam syberyjską rzekę Juł i to, że ją samodzielnie przepłynąłem. Dzięki zawartej przez generała Władysława Sikorskiego – premiera rządu na uchodźstwie – umowy ze Związkiem Sowieckim mogliśmy opuścić to miejsce i klimat, który powodował odmrożenia i inne choroby, a krótkie lato to jednak niewielka poprawa naszego bytu na tej dalekiej północy. W 1942 roku przenieśliśmy się do Ałtajskiego Kraju w okolice Barnaułu, Krajuszenskiego rejonu. Zatrzymaliśmy się we wsi Powalicha, mieszkaliśmy w jednym domu z dwoma rodzinami Rosjan i Polaków. Przez jeden rok chodziłem tutaj do szkoły, byłem w piątej klasie. Potem pracowałem m.in. przy zwożeniu siana do stogu. Mama pracowała na fermie bydła, była dojarką, co umożliwiało mi czasem napić się mleka, możliwość ta była istotnym elementem naszego wyżywienia. W 1943 roku tato został powołany do wojska organizowanego przez generała Berlinga. W nowej sytuacji obowiązek troski o mnie, siostrę i siebie spadł na barki mamy. W Powalisze byliśmy do maja 1946 roku. Gdy tylko powstała możliwość powrotu do Polski zaraz rozpoczęły się przygotowania. Niezwykle ważną sprawą było uzyskanie dokumentu ewakuacyjnego. W tym celu należało pojechać do oddalonego od nas o 60 km Barnaułu, dokąd jeździły ciężarowe samochody. Mamie udało się znaleźć taki samochód i pewnego dnia rano pojechała po zaświadczenie ewakuacyjne. Odnalazła polską placówkę, która je wystawiała. Było tu wielu Polaków w tej samej sprawie. Mamie udało się dość szybko uzyskać upragnione zaświadczenie i uradowana, nie czytając jego treści, tym samym samochodem, tego samego dnia wróciła do Powalichy. Radość trwała jednak krótko, po przeczytaniu zaświadczenia okazało się, że nie została zapisana siostra Wanda. Radość zamieniła się smutek, bo już była umówiona data wyjazdu. Przecież bez Wandy nie pojedziemy! Mama musiała odbyć podróż do Barnaułu drugi raz. Wróciła z nowym zaświadczeniem uprawniającym całą naszą trójkę do opuszczenia miejsca zsyłki i udanie się do stacji kolejowej w Barnaule, skąd wyruszyliśmy również towarowymi wagonami w drogę do upragnionej Polski. Tym razem pociąg nie był konwojowany przez wojsko NKWD. Do kraju przyjechaliśmy w maju 1946 roku. Zamieszkaliśmy w Górzynie, gdzie tato jako kościuszkowiec zajął gospodarstwo rolne i oczekiwał naszego powrotu.
Janek Zujewski miał cztery latka, kiedy z mamą i młodszym bratem Waldemarem 10 lutego 1940 roku został deportowany do Kazachstanu. Jego rodzina, jak wiele innych, została skierowana w okolice Pawłodaru i jako miejsce zsyłki wyznaczono wioskę o nazwie Łozowaja. Mieszkali w niej Rosjanie, ale byli też Gruzini, Kirgizi i Ukraińcy, a teraz dodatkowo Polacy, którzy byli przydzielani do mieszkających tu rodzin. Rodzinie Janka wyznaczono lepiankę, niby dom, na końcu wioski. Mieszkała w niej Ukrainka z dziećmi, córką i synkiem. W tej kwaterze było miejsce na kilka kur, parę owiec, była też mała kuchnia i płyta kuchenna, której człon był zbudowany z kamienia. W pomieszczeniu tym nasza trójka miała miejsce do spania. Było za ciasno, ale nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko pogodzić się z losem. Z opowiadań mamy Janek zapamiętał, że podczas deportacji z Rakowa NKWD-zista Rosjanin mówił do mamy: “Choziajka wsio bierite, wsio wam prigodit’sia” (Gospodyni zabieraj wszystko, wszystko się wam przyda). Na to mama: ?To chyba w dobre miejsce nas wywieziecie, że pozwalacie zabrać rzeczy?. Jak wyglądało to dobre miejsce, przekonali się po kilkutygodniowej podróży do Kazachstanu i dalej do Łozowoj.
Na zesłaniu mama pracowała w miejscowym kołchozie, gdzie wykonywała różne prace polowe. Praca była bardzo ciężka, często od rana do wieczora. Za pracę otrzymywała jakieś zboże, które mełła na żarnach, z tego robiła nam “lepioszki” – placki i gotowała niby zupę. Cała troska o nas, dzieci i siebie spoczywała wyłącznie na jej barkach. Opiekowała się nami i wykorzystywała każdą możliwość zdobycia dodatkowego pożywienia i dbania o nasze zdrowie. Ojca z nami nie było, gdyż w październiku 1939 r. poszedł rano do pracy i tam został przez NKWD aresztowany, do domu już nie wrócił. Od tego czasu nigdy nie mieliśmy informacji o tacie i nie wiemy, co się z nim stało. Mój rozmówca przypomniał sobie dwa zdarzenia z okresu pobytu na zesłaniu w Łozowoj. Ich lepianka znajdowała się na samym końcu wioski, trochę na uboczu, dalej był już tylko step. W wigilię Bożego Narodzenia, był to rok 1944 lub 1945, kilka polskich rodzin spotkało się w centrum wsi u Polki, która miała większe pomieszczenie. Podczas tego spotkania toczyły się rozmowy o domach rodzinnych w Polsce, miało ono też charakter rodzinny, bo była modlitwa i opłatek, który zastępował cienki placek upieczony na kuchennej płycie. Były łzy, ale były też śpiewane nasze polskie kolędy, wszystko to potęgowało tęsknotę za domem rodzinnym i za Polską. Po wigilii wracaliśmy do swojej lepianki, cały czas trzymaliśmy się razem, ponieważ tego wieczoru nastała burza śnieżna-buran. Zamieć była tak duża, że nie było prawie nic widać, łatwo było stracić orientację. Idąc dalej, w pewnym momencie powiedziałem, że musimy już chyba skręcić w lewo, a nie dalej iść prosto, mama posłuchała mojej rady i trafiliśmy prosto do naszej lepianki. Gdybyśmy poszli dalej 10-20 kroków, byli byśmy w bezkresnym stepie. W takiej sytuacji nie było by możliwości odnalezienia naszej siedziby, mogliśmy po prostu zamarznąć w stepie. Wspominając to zdarzenie, Janek stwierdza, iż jego wyczucie terenu spowodowało wtedy uniknięcie najgorszego. W latach 1944-1945 chodził do szkoły i ukończył pierwszą i drugą klasę, świadectwa szkolne przechowuje do dnia dzisiejszego
Był 1946 rok, minęło 6 lat zesłania, miałem 10 lat, mówi Janek. Przypomniał sobie jeszcze opowiadanie mamy o tym, co Rosjanie mówili między sobą o łagrach – GUŁAGACH. Mówili tak: “Kto tam nie był, tot budiet, a kto tam był tot etowo nikogda nie zabudiet”. (Kto tam nie był, ten będzie, a kto był ten nigdy tego nie zapomni).
Sybiracy pamiętają ten tragiczny czas deportacji i walkę o przeżycie. Była to walka z głodem, chorobami, mrozem i ciężka praca w lesie, stepie, kopalniach i innych miejscach kaźni, powodowały one, że z zesłania nie powrócił co trzeci sybirak.
W latach syberyjskiego zesłania wywiezieni Polacy cierpieli za niepopełnione winy. To ci, którzy bez sądu i wyroku zostali pozbawieni swojego dobytku, wolności i utracili najbliższych. Syberyjską gehennę zgotował Polakom zwyrodniały bolszewicki system – Związek Sowiecki. Wyłączną “winą” deportowanych było to, że byli Polakami. Obecnie sowieckim agresorom, którzy napadli w 1920 i w 1939 roku na niepodległą Polskę, w podwarszawskiej miejscowości postawiono pomnik!!
Notował i opracował: Rodrycjusz Gerlach A.D. 2013.