SYBERYJSKIE WSPOMNIENIA SYBIRAKÓW Z PODHAJEC I INNYCH OKOLIC

              W lutym 2013 roku minęły 73 lata od momentu pierwszych masowych deportacji Polaków na Sybir i do Kazachstanu przez zbrodniczy Związek Sowiecki. Tereny, do których zesłańcy byli transportowani róż­niły się tym, że na Syberii były bezkresne obszary tajgi, a w Kazachstanie  bezkresne obszary stepów.  10 lutego 1940 roku w nocy i wczesnym rankiem do tysięcy polskich rodzin  – mieszkańców Polskich Kre­sów Wschodnich –  wkroczyli NKWD-ziści  z  pistole­tem  w ręku i krzyczeli ,,wstawat’ sobirat’sia!”, W ten sposób budzili niczego nie spodziewających  się do­mowników, zwłaszcza  przerażone  dzieci. W latach 1940- 1941 były cztery masowe wywózki na Sybir. Związek Sybiraków stwierdza, że łącznie deportowano 1.350 tysięcy Polaków. Trzeba pamiętać, że sowieci więzili polskich jeńców wojennych i w 1945 roku wy­wozili śląskich górników (około 5 tysięcy). W następ­nych latach deportowano dalsze tysiące ludzi za nie popełnione winy, za które zostali oskarżeni w szcze­gólności żołnierze Armii Krajowej.

            W syberyjskiej tajdze na dalekiej północy, w Tei,, Siewiero Jenisiejskiego rejonu Krasnojarskiego Kraju,w łagrze NKWD, ulokowani zostali zesłańcy z powiatu Podhajce i  Brzeżany  woj. Tarnopolskiego,  w tym rodzina Gerlachów. Było nas tam około 500 osób. W pierwszych tygodniach zmarły tutaj małe dzieci i starcy. W okresie od marca 1940 do września 1941 roku zmarło 50 osób. Głód, choroby, niezwykle ciężka praca przy wyrębie sosnowego lasu prymityw­nymi narzędziami – piła i siekiera –  powodowały  dużą śmiertelność. Były przypadki, że z jednej rodziny umierały 2-3 osoby. Z mojej rodziny zmarł tutaj brat Tadeusz – miał 15 lat. Warunki, w których przyszła nam żyć i pracować były bardzo ciężkie. Wszystko to powodowało niezwykle traumatyczne przeżycia. Syn­drom sybiraka do dnia dzisiejszego powoduje lęk na wspomnienie o syberyjskiej gehennie. W mojej rodzi­nie w latach 1940-1945 zmarło 6 osób, rodzice, dwie siostry i dwóch braci.

            Obecnie, kiedy w lubskim kole wracamy rozmo­wach do lat zsyłki i związanych z nią przeżyć, moi przyjaciele Witek Zaleski i Janek Zujewski, chociaż niechętnie, bo byli bardzo młodzi i niewiele pamię­tają, zgodzili się na wypowiedź. Chociaż są to tylko fragmenty przeżyć, to jednak zasługują na uwagę.

            Witek Zaleski zapamiętał, że w lutym 1940 roku, kiedy przyszli do ich domu „wyzwoliciele”, to NKWD-zista z pistoletem w ręku kazał ojcu stać pod ścianą i nie pozwolił mu się poruszać. Tato stał tam przez cały czas, aż do momentu opuszczenia domu. NKWD-zista był razem ze swoimi pomocnikami Białorusinami. Jednym z nich był ich znajomy, który teraz przyszedł ich „wyzwolić od pańskiej Polski”. To oni przepro­wadzili rewizję, a ich komendant żądał od ojca wyda­nia pistoletu. Tato jako leśnik miał rewolwer, ale go zdał i miał na to pokwitowanie, ten dokument urato­wał mu życie. Nasza rodzina, rodzice, siostra Wanda i ja została deportowana 10 lutego 1940 roku. Ponad trzy tygodnie jechaliśmy w bydlęcych wagonach na wschód. Tym strasznym pociągiem dotarliśmy do sy­beryjskiej stacji Asino. Tutaj opuściliśmy wagony i oczekiwaliśmy, co dalej z nami zrobią sowieci. Po jakimś czasie nasze tobołki ułożyliśmy na oczekujące na nas sanie z zaprzęgniętym do nich koniem. Stąd ruszyliśmy w drogę do oddalonego o 60 km od stacji kolejowej Armiakowa, a dalej do zagubionych wśród tajgi i moczarów 5 baraków usytuowanych niedaleko od rzeki Juł. W tych barakach byli tylko Polacy. W niezwykle trudnych warunkach materialnych i  klima­tycznych, w tych zesłańczych barakach przebywaliśmy razem z innymi Polakami do  wiosny 1942 roku. Tato pracował w lesie przy wyrębie lasu. Trzeba było wy­konywać ustalone przez władze obozowe normy. Nad­zorujący Polaków Rosjanin decydował o tym, czy normy są wykonane. Prace trwały często przy bardzo niskich temperaturach, nawet do 40 stopni  mrozu. O tym, jaka jest w zimie temperatura, też on decydował, mierzył ją w iście sowiecki sposób. Przy zebranych i przygotowanych do pracy nabierał do garnuszka wody i kiedy norma była wykonana, to wodę wylewał dość wysoko w górę, na ziemię spadał lód. To miało znaczyć, że jest ponad 40 stopni mrozu i do roboty w lesie można było nie iść. Jednak, kiedy normy nie były wykonane, wodę wylewał bezpośrednio na ziemię i wówczas stwierdzał, że woda nie zamarzła i  należy iść do pracy  w tajdze.

             W 1941r.  zachorowała mama, nie potrafię powie­dzieć jaka to była choroba. Nie było tutaj żadnego lekarza. Tato dowiedział się, że gdzieś w oddalonej od naszych baraków o 15 km wiosce mieszka człowiek, który leczy ziołami. Nie wiem w jaki sposób ojciec się z nim umówił, ale pewnego dnia on oczekiwał na dru­gim  brzegu na nas i miał zioła. W tym samym czasie wybraliśmy się w drogę, doszliśmy do rzeki, trzeba było pokonać tę przeszkodę. Jednak nie mieliśmy łódki, w tej sytuacji  znaleźliśmy sporej wielkości su­chy konar, przy pomocy którego ja miałem przepłynąć na drugi brzeg. Wszedłem do rzeki, konar umieściłem pod piersią, tak że miałem wolne ręce. Ruchami rąk i nóg starałem się przepłynąć na drugi brzeg. Trwało to dość długo, bo woda znosiła mnie z nurtem rzeki, jed­nak szczęśliwe dotarłem do upragnionego brzegu. Wyszedłem z wody i wziąłem od niego zioła. Była sło­neczna pogoda i po odpoczynku wszedłem do rzeki, którą w ten sam sposób przepłynąłem i powróciłem do baraków. Podczas pokonywania rzeki, a miała ona jak sądzę ponad 50 metrów szerokości, nie pamiętam żebym się bał. Pamiętam tylko, że w baraku czekała na lekarstwo chora mama i to się wówczas liczyło, to było ważniejsze niż mój lęk. Miałem wtedy 10 lat, byłem zmęczony, ale szczęśliwy, że udało mi się tę wędrówkę odbyć i wrócić do zesłańczego baraku. Nie wiem jakie to były zioła, najważniejsze było to, że mama wyzdrowiała. Ja zaś stałem się małym bohate­rem i ważnym członkiem rodziny, bo przecież zdoby­łem dla mamy lekarstwo. Do dziś pamiętam syberyj­ską rzekę Juł i to, że ją samodzielnie przepłyną­łem. Dzięki zawartej przez generała Władysława Si­korskiego – premiera rządu na uchodźstwie – umowy ze Związkiem Sowieckim mogliśmy opuścić to miejsce i klimat, który powodował odmrożenia i inne choroby, a krótkie lato to jednak niewielka poprawa naszego bytu na tej dalekiej północy. W 1942 roku przenieśli­śmy się do Ałtajskiego Kraju w okolice Barnaułu, Krajuszenskiego rejonu. Zatrzymaliśmy się we wsi Powalicha, mieszkaliśmy w jednym domu z dwoma rodzinami Rosjan i Polaków. Przez jeden rok chodzi­łem tutaj do szkoły, byłem w piątej klasie. Potem pra­cowałem m.in. przy zwożeniu siana do stogu. Mama pracowała na fermie bydła, była dojarką, co umożli­wiało mi czasem napić się mleka, możliwość ta była istotnym elementem naszego wyżywienia. W 1943 roku tato został powołany do wojska organizowanego przez generała Berlinga. W nowej sytuacji obowiązek troski o mnie, siostrę i siebie spadł na barki mamy. W Powalisze byliśmy do maja 1946 roku. Gdy tylko po­wstała możliwość powrotu do Polski zaraz rozpoczęły się przygotowania. Niezwykle ważną sprawą było uzyskanie dokumentu ewakuacyjnego. W tym celu należało pojechać do oddalonego od nas o 60 km Barnaułu, dokąd jeździły ciężarowe samochody. Ma­mie udało się znaleźć taki samochód i pewnego dnia rano pojechała po zaświadczenie ewakuacyjne. Od­nalazła polską placówkę, która je wystawiała. Było tu wielu Polaków w tej samej sprawie. Mamie udało się dość szybko uzyskać upragnione zaświadczenie i ura­dowana, nie czytając jego treści, tym samym samo­chodem, tego samego dnia wróciła do Powalichy. Radość trwała jednak krótko, po przeczytaniu za­świadczenia okazało się, że nie została zapisana sio­stra Wanda. Radość zamieniła się smutek, bo już była umówiona data wyjazdu. Przecież bez Wandy nie pojedziemy! Mama musiała odbyć podróż do Barna­ułu drugi raz. Wróciła z nowym zaświadczeniem uprawniającym całą naszą trójkę do opuszczenia miejsca zsyłki i udanie się do stacji kolejowej w Bar­naule, skąd wyruszyliśmy również towarowymi wago­nami w drogę do upragnionej Polski. Tym razem po­ciąg nie był konwojowany przez wojsko NKWD. Do kraju przyjechaliśmy w maju 1946 roku. Zamieszkali­śmy w Górzynie, gdzie tato jako kościuszkowiec zajął gospodarstwo rolne i oczekiwał naszego powrotu.

            Janek Zujewski miał cztery latka, kiedy z mamą i młodszym bratem Waldemarem 10 lutego 1940 roku został deportowany do Kazachstanu. Jego rodzina, jak wiele innych, została skierowana w okolice Pawło­daru  i jako miejsce zsyłki wyznaczono wioskę o na­zwie  Łozowaja. Mieszkali w niej Rosjanie, ale byli też Gruzini, Kirgizi i Ukraińcy, a teraz dodatkowo Po­lacy, którzy byli przydzielani do mieszkających tu rodzin. Rodzinie Janka wyznaczono lepiankę, niby dom, na końcu wioski. Mieszkała w niej Ukrainka z dziećmi, córką i synkiem. W tej kwaterze było miejsce na kilka kur, parę owiec, była też mała kuchnia i płyta kuchenna, której człon był zbudowany z kamienia. W pomieszczeniu tym nasza trójka miała miejsce do spa­nia. Było za ciasno, ale nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko pogodzić się z losem. Z opowiadań mamy Janek zapamiętał, że podczas deportacji z Rakowa  NKWD-zista Rosjanin mówił do mamy: „Choziajka  wsio bierite, wsio wam prigodit’sia” (Gospodyni za­bieraj wszystko, wszystko się wam przyda). Na to mama: ?To chyba w dobre miejsce nas wywieziecie, że pozwalacie zabrać rzeczy?. Jak wyglądało to dobre miejsce, przekonali się po kilkutygodniowej podróży do Kazachstanu i dalej do Łozowoj.

             Na zesłaniu mama pracowała w miejscowym koł­chozie, gdzie wykonywała różne prace polowe. Praca była bardzo ciężka, często od rana do wieczora. Za pracę otrzymywała jakieś zboże, które mełła na żar­nach, z tego robiła nam „lepioszki” – placki i goto­wała niby zupę. Cała troska o nas, dzieci i siebie spo­czywała wyłącznie na jej barkach. Opiekowała się nami i wykorzystywała każdą możliwość zdobycia dodatkowego pożywienia i dbania o nasze zdrowie. Ojca z nami nie było, gdyż w październiku 1939 r.  poszedł rano do pracy i tam został przez NKWD aresztowany, do domu już nie wrócił. Od tego czasu nigdy nie mieliśmy informacji o tacie i nie wiemy, co się z nim stało. Mój rozmówca przypomniał sobie dwa zdarzenia z okresu pobytu na zesłaniu w Łozowoj. Ich lepianka znajdowała się na samym końcu wioski, tro­chę na uboczu, dalej był już tylko step. W wigilię Bo­żego Narodzenia, był to rok 1944 lub 1945, kilka pol­skich rodzin spotkało się w centrum wsi u Polki, która miała większe pomieszczenie. Podczas tego spotkania toczyły się rozmowy o domach rodzinnych w Polsce, miało ono też charakter rodzinny, bo była modlitwa i opłatek, który zastępował cienki placek upieczony na kuchennej płycie. Były łzy, ale były też śpiewane nasze polskie kolędy, wszystko to potęgowało tęsknotę za domem rodzinnym i za Polską. Po wigilii wracaliśmy do swojej lepianki, cały czas trzymaliśmy się razem, ponieważ tego wieczoru nastała burza śnieżna-buran. Zamieć była tak duża, że nie było prawie nic widać, łatwo było stracić orientację. Idąc dalej, w pewnym momencie powiedziałem, że musimy już chyba skręcić w lewo, a nie dalej iść prosto, mama posłuchała mojej rady i trafiliśmy prosto do naszej lepianki. Gdybyśmy poszli dalej 10-20  kroków, byli byśmy w  bezkresnym stepie. W takiej sytuacji nie było by możliwości odna­lezienia naszej siedziby, mogliśmy po prostu zamarz­nąć w stepie. Wspominając to zdarzenie, Janek stwierdza, iż jego wyczucie terenu spowodowało wtedy uniknięcie najgorszego. W latach 1944-1945 chodził do szkoły i ukończył pierwszą i drugą klasę, świadectwa szkolne przechowuje do dnia dzisiejszego

            Był 1946 rok, minęło 6 lat zesłania, miałem 10 lat, mówi Janek. Przypomniał sobie jeszcze opowiadanie mamy o tym, co Rosjanie mówili między sobą o ła­grach – GUŁAGACH. Mówili tak: „Kto tam nie był, tot budiet, a kto tam był tot etowo nikogda nie zabu­diet”. (Kto tam nie był, ten będzie, a kto był ten nigdy tego nie zapomni).

            Sybiracy pamiętają ten tragiczny czas deportacji i walkę o przeżycie. Była to walka z głodem, choro­bami, mrozem i ciężka praca w lesie, stepie, kopal­niach i innych miejscach kaźni, powodowały one, że z zesłania nie powrócił co trzeci sybirak.                                       

            W latach syberyjskiego zesłania wywiezieni Polacy cierpieli za niepopełnione winy. To ci, którzy bez sądu i wyroku zostali pozbawieni swojego dobytku, wolno­ści  i utracili najbliższych. Syberyjską gehennę zgoto­wał Polakom zwyrodniały bolszewicki system – Zwią­zek Sowiecki. Wyłączną „winą” deportowanych było to, że byli Polakami. Obecnie sowieckim agresorom, którzy napadli w 1920 i w 1939 roku na niepodległą Polskę, w podwarszawskiej miejscowości postawiono  pomnik!!

Notował i opracował: Rodrycjusz Gerlach  A.D. 2013.