TURYSTYKA WG JÓZEFA WYSOCZAŃSKIEGO

22 marca w naszym „biurze” obchodziliśmy imieniny kolegi dr-a Józefa Wysoczańskiego – kresowianina, sybiraka, wieloletniego członka naszego Towarzystwa. Był tort, życzenia, wspomnienia i dyskusja. Dodajmy, że pasją pana Józefa są wycieczki turystyczne. Poniżej publikujemy najnowszy tekst kolegi Józefa z jego przemyśleniami z ostatniego wyjazdu.

Józef Wysoczański

Poznań

Nasz turysta w Karkonoszach /impresje turystyczne/

Chciałbym podzielić się z moimi kolegami z Towarzystwa oraz czytelnikami poczytnej strony www.lwowiacy.pl świeżymi wrażeniami tzw. przeciętnego naszego turysty z kilkudniowego pobytu w Karkonoszach.

Po zakwaterowaniu się w jednym z licznych pensjonatów w Szklarskiej Porębie, zimowej stolicy regionu, biorę plecak i bladym świtem kieruje swoje kroki do najpopularniejszego i najbardziej obleganego miejsca w górnym rejonie miasta, do dolnej stacji wyciągu krzesełkowego. Chcę wjechać na Szrenicę i stamtąd podjąć pieszą wędrówkę po szczytowych szlakach turystycznych, podziwiać panoramę gór, przejść się po przygranicznej „drodze przyjaźni” polsko-czeskiej. Mam nadzieje, że w ten sposób moja kondycja fizyczna znacznie wzrośnie i furda mi tam wszystkie fitness kluby razem wzięte.

Kupuje w kasie bilet za 14,50 zł. płacąc za całą trasę wyciągu, który nota bene składa się z dwóch odcinków, a tutejszej nomenklaturze z dwóch „sekcji” – chyba bezpośredniego odpowiednika niemieckiego „Sektion”, Pani kasjerka lojalnie mnie uprzedza, że dzisiaj tylko dolny odcinek, pardon sekcja jest czynna, natomiast górna z powodu wiatru jest nieczynna. Na moją skromna uwagę, że wobec tego powinna kasować połowę ceny biletu, tzn. 7,25 zł, gdyż wyciąg dowiezie mnie tylko do połowy trasy, oznajmia, że takich połówkowych biletów firma eksploatująca wyciąg nie ma i nie będzie miała. Rad nie rad kupując bilet za cały przejazd, choć pojadę tylko 1/2 trasy.

Przyglądam się uważnie biletowi, i co ja widzę? Owszem ma przyjemną szatę graficzną z kodem magnetycznym potrzebnym do swobodnego przejścia przez „bramkę” prowadzącą bezpośrednio od wyciągu krzesełkowego. Okazuje się jednak że oficjalnie już nie mam wyciągu krzesełkowego, jest natomiast „Sudety-lift ltd.”, a rękę na pulsie tego „Liftu” teraz mocno trzyma „Ski-Management von Siemens”. prawda jak to się nam dobrze kojarzy, Drodzy Państwo!

A więc pozbyliśmy się naszej siermiężnej i rubasznej, choć swojskiej nazwy. Mamy teraz nową, bardziej nowoczesną, proeuropejską nazwę lift zamiast wyciągu. A firma „Lift” prezentuje na swoim bilecie pewne zasady regulaminowe i obwarowania korzystne tylko dla siebie. Na przykład „Lift” zastrzega sobie, że nikomu nie przysługuje zwrot pieniędzy za zakupiony bilet, nie wspominając nic o tym, że za połowę świadczonej usługi cena powinna być o połowę niższa. „Lift” też ostrzega, że biletu nie wolno „pokazywać” innym osobom. Zastanawiam się dlaczego nie wolno tego robić – czyżby zew względów bezpieczeństwa albo szpiegostwa gospodarczego, a może dlatego by „liftowi” nie robić zbędnej reklamy.

Rzeczywiście „Lift” nie potrzebuje reklamy, bo chętnych do korzystania z jego usług jest pod dostatkiem. Wsiadam więc na krzesełko tego wyciągu, pardon – liftu i jadę sobie powoluteńku mając dużo czasu na podziwianie pięknych widoków górskich. Co jakiś czas lift zwalnia i tak już bardzo wolne swoje tempo jazdy i nawet robi króciutkie przerwy, jakby chciał chyba odsapnąć sobie po zbyt wytężonym wysiłku. okazuje się jednak, ze lift nie może jechać szybciej ze względów bezpieczeństwa, bo tak został skonstruowany, że przy większym podmuchu zefirka, nie mówiąc już o boreaszu, nasz turysta wraz z krzesełkiem może wpaść na jeden ze słupów podtrzymujących linę, na której podwieszone jest krzesełko. A zbudowała go (ten lift) firma austriacka, która miała zagwarantować parametry zgodne ze standardami obowiązującymi w Unii Europejskiej. ewidentny dowód, że oni też potrafią „odstawić” fuszerkę. Wreszcie wysiadam w pół drogi tego powolnego liftu i w tym momencie chciałoby mi się  nieodparcie powiedzieć, że do luftu z takim liftem, który nie świadczy pełnej usługi za zainkasowane przez siebie pieniądze. Mimo to na przekór wszystkiemu firma „Lift” daje naszemu turyście bardzo poważne ostrzeżenie stwierdzając, że: (cytuję): „Nieprzestrzeganie zasad regulaminu spowoduje konsekwencje prawne”. Ciekawy jestem, jakie konsekwencje prawne powinien ponosić „Lift” za nie świadczenie usług, za które bierze pieniądze?

Wracając do mojej wędrówki, wkraczam teraz na teren Karkonoskiego Parku Narodowego i może się cieszyć, że nie muszę kupować biletu wejściowego dzięki temu, że dyrekcja KPN jeszcze nie dorobiła budki dla biletera kasującego wejściówki. W  innych miejscach takie budki funkcjonują, np. tuż za Wodospadem Kamieńczyka na popularnym szlaku do schroniska na Hali Szrenickiej, a także przed zejściem na dolny taras widokowy tegoż wodospadu, skąd można z bliska przyjrzeć się spienionym wodom Kamieńczyka i przy okazji być trochę zmoczonym kropelkami rozpryskującej się wody. Natomiast nasz turysta może za friko podziwiać kaskady wodospadu z górnego tarasu znajdującego się tuż przy schronisku.

Bilet wstępu jednorazowego kosztuje 2 zł, a karnet na 3 dni można kupić za 4 zł (dzieci i emeryci płacą połowę). Jest więc aż „trzy w jednym”, ale za podwójną cenę. Pytam o karnet na jeden tydzień – niestety nie ma takiego. Trzeba nabyć dwa bilety trzydniowe (8 zł) plus bilet jednorazowy, razem 10 zł. Można więc powiedzieć bez rozmijania się z prawdą, że dyrekcja KPN (nie mylić z kanapową partia polityczną) w tym przypadku nie poszła na lep chwytliwego hasła marketingowego „dwa w jednym”, by przyciągnąć więcej turystów.

Wchodzę ochoczo na szlak niebieski, który dawno nie widział niebieskiej świeżej farby, z ledwo dającą się odczytać informacją, że zaprowadzi mnie na Łebski Szczyt. Po kilkuset metrach trafiam na początek szlaku żółtego z emblematem Unii Europejskiej z 15 złotymi gwiazdkami tworzącymi charakterystyczne kółko. Czytam, że szlak tez został zbudowany z funduszy Unii. Wielka sprawa  – dowód, że już jest nam bliżej do Europy. Ale przed chwilą był szlak niebieski. Rozglądam się dookoła za charakterystycznym oznakowaniem końca szlaku, ale nic takiego nie dostrzegam. Jest natomiast nagle żółty szlak europejski, choć to jest ta sama jedyna droga leśna, która przed chwilą była szlakiem niebieskim. chyba z oznakowaniem szklaków i ich renowacją nie jest najlepiej. Podejrzewam, ze PTTK, które jest odpowiedzialne za szlaki turystyczne, zbytnio się nimi nie przejmuje.

Jestem więc teraz na szklaku żółtym, który obecnie pokryty jest grubą warstwą śniegu i dlatego nie można w pełni docenić jego unijnych walorów. W zamyśle miał to być szlak wielofunkcyjny: dla pieszych, rowerzystów górskich i sporadycznie przejazdów ciężarówek typu Star dla dowozów towarów do schroniska i dla potrzeb Straży Granicznej. Jednak w jednej z rozmów na trasie mojej wędrówki dowiaduje się, że nasi budowniczowie trochę go (cytuje tu oryginalne określenie) „skopali, to znaczy nie zrobili go według paramentów określonych przez Unię. Nie jest wykluczone, że trzeba będzie robić poprawki.

Ale na szczęście to nie jest moje zmartwienie. Po godzinie marszu docieram do schroniska „Pod Łabskim Szczytem”. 1136 m n.p.m. Zamawiam gorącą herbatę i po krótkim odpoczynku udaję się szlakiem oznakowanym palikami (inne znaki są teraz przykryte grubym śniegiem) w kierunku Szrenicy. Miejscami brnę po kolana w śniegu. Jest go tu teraz bardzo dużo i ciągle go przybywa, choć na dole w mieście jest go niewiele. Trasa jest trudna, męcząca, niewielu turystów można spotkać na szlaku: jakaś grupka młodzieży i jeden zabłąkany turysta – to wszystko.

Po półtoragodzinnym wyczerpującym marszu we mgle i zamieci śnieżnej docieram do schroniska na Szrenicy 1362 m n.p.m.. Głodny zamawiam w barze pierogi ruskie i rozgaszczam się w sąsiedniej sali obok towarzystwa młodszej generacji. Po niedługiej chwili do sali wchodzi dziewczyna z baru i donośnym głosem woła : „kto zamawiał ruskie?”. Już chciałem odkrzyknąć, tak jak w kabarecie „TEY” za niegdysiejszych czasów PRL-u pamiętających stacjonowanie wojsk ościennego mocarstwa: „Nikt, sami tu przyszli”, ale w porę ugryzłem się w język, bo zdałem sobie spraw, że dla młodszego pokolenia Polaków owa „tonkaja aluzija” może być niezrozumiała. Wstaje i kłaniam się szarmancko w podziękowaniu za pierogi okraszone uśmiechem dziewczęcia z baru. Przy okazji oglądam wystawę starych sztychów, rysunków i fotografii z niemieckich wydawnictw źródłowych prezentujących panoramę tutejszych gór, osobliwości przyrody i stare schroniska rejonu Karkonoszy. Myślę, że jest to dobry przykład pojednania polsko-niemieckiego i tzw. politycznej poprawności.

Opuszczam schronisko na Szrenicy i udaje się czerwonym szlakiem (zimą niewidocznym, ale drogę pokazują paliki) do nieopodal położonego okazałego schroniska na Hali Szrenickiej, które jest najczęściej odwiedzanym miejscem, obok znajdującego się na tym samym szlaku Wodospadu Kamieńczyka 846 m n.p.m. o którym już wspominałem. Na Hali Szrenickiej jest wyciąg orczykowy dla narciarzy, którzy chętnie tu przybywają. Ale kiedy tu byłem, niewielu ich widziałem, choć warunki śniegowe były bardzo dobre. Dlaczego tak się dzieje? Otóż właściciel wyciągu narciarskiego może go uruchomić jedynie za zgoda dyrekcji KPN, która z kolei powołuje specjalną komisję dla stwierdzenia, czy śniegu jest pod dostatkiem, by narciarze mogli szusować po stokach hali. Wiadomo – regulaminy, biurokratyczne przepisy i odpowiednie urzędy są, jak nasze sądy, nierychliwe.   A cierpią na tym Bogu ducha winni nasi narciarze. Okazuje się – mówi mi jeden z pracowników schroniska, że dyrekcja w ten sposób podcina gałąź, na której sama siedzi, gdyż właściciele wyciągów za czas ich przestojów nie wypłacają do dyrekcji odpowiednich kwot ryczałtowych za swoją działalność KPN. Ot i kółko się zamyka- przykład naszej przysłowiowej niemocy: „by im się ino chciało chcieć!”.

Dość tych narzekań. Teraz chciałbym przejść do tematu bardziej pogodnego, tym niemniej istotnego z punktu widzenia naszego turysty. Mam na myśli bogactwo reklam, ogłoszeń i napisów, jakie można zobaczyć na ulicach miasta. Śmiem nawet twierdzić, że w tej dziedzinie autorzy tych reklam chyba o kilka długości wyprzedzali starania naszego rządu o wejście Polski do Unii Europejskiej. Jest to bogata oferta dla turystów z Unii. Zawiera ona barwną miksturę językową polsko-angielsko-niemiecką, z przewagą chyba niemieckiej, bo tu więcej jest turystów z Niemiec niż przedstawicieli innych nacji. Jednakże ta cudzoziemszczyzna niejednego rodzimego turystę może doprowadzić do niepotrzebnych frustracji i poważnych kompleksów.

Postanawiam więc przetestować ten problem na żywym organizmie ludzkim. Idę w stronę parkingu obok obleganej dolnej stacji wyciągu i spotykam parkingowego, tak na oko trochę młodszego ode mnie, ale za to krępej budowy ciała, o ogorzałej rumianej twarzy i nieco zaczerwienionym nosie. Pokazuje mu reklamę na budynku obok „ski carving” i pytam o znaczenie tych słów. Niestety nie wie co one znaczą, ale radzi bym się zapytał właściciela, który właśnie się zjawił. Wbrew pozorom, nie jest to artystyczne rzeźbienie nart według upodobania posiadacza nart, na co wskazywałoby angielskie słowo „carving”. kiedy podchwytliwe wymawiam ten wyraz po polsku przez literę „c” jak cymbał, właściciel przytomnie poprawia moją błędną wymowę angielską i spieszy z wyjaśnieniem, że to jest rodzaj modelowania nart, proces ich dopasowania dla potrzeb indywidualnego narciarza.

Usatysfakcjonowany wyjaśnieniami właściciela serwisu, po chwili znów zwracam się do parkingowego z prośbą o przetłumaczenie napisu „Zimmer frei”. Według mojej znajomości tego języka wymawiam te dwa słowa poprawnie po niemiecku, tak jak mnie uczono na lektoratach niemieckiego, ale parkingowy wie lepiej – poprawiam moją według niego niefortunną wymowę i radzi mi wymawiać niemieckie „Zimmer” jak polskie słowo „zima”. Potem pytam o znaczenie drugiego słowa i otrzymuje całkowicie zadowalające mnie wyjaśnienie, że w tym pensjonacie są teraz wolne pokoje do wynajęcia w ilości „skolko ugodno”. Inne napisy głoszą (np. przy kasie liftu), że „Schlepplifft auf Szrenica” jest teraz nieczynny czyli jest „ausser Betrieb”, natomiast „Seilbahn in sektion” znajduje się teraz „in Betrieb”. widzę też „ski rental” oraz „Aufbewahrung” – pierwszy bez odpowiednika niemieckiego, a drugi bez odpowiednika angielskiego – taka mieszanka językowa angielskiego-niemiecka oznaczająca wypożyczalnie i przechowalnię. Można też zaaplikować sobie „ski atomic test”, co może brzmieć dosyć zagadkowo i groźnie. Nie jest to jednak wbrew pozorom badanie wytrzymałościowe nart, lecz test dla narciarza z udziałem instruktora, z którego usług akurat nie można było skorzystać.

Albo weźmy takie określenie „ski tur”. Myślałem, że to oznacza wypad turystyczny do Harrachowa, by podziwiać skocznie narciarską, na której nasz Adam Małysz w tak pięknym stylu zdystansował swoich rywali, ale się myliłem. według właściciela punktu jest to zwykła wypożyczalnia nart dla turystów – prawda jakie to proste i oczywiste, trzeba tylko znać miejscowy żargon  reklamowy. Skorzystać również można z usług „PZN rekomendowanych instruktorów ski Górski”. Czyżby chodziło o instruktorów narciarstwa wysokogórskiego? Trudno powiedzieć.

W takim otoczeniu obcojęzycznych napisówi reklam nasz przeciętny turysta może poczuć się zagubiony, bezradny i wyalienowany. Niż zdziwiłbym się, gdyby ten nasz turysta, np. z Wrocławia, gdzie duża część mieszkańców ma lwowskie lub zabużańskie korzenie w pierwszym, drugim lub trzecim pokoleniu, nagle zawołał : „Ta joj, Jóźku, ty nie rób hecy z tymi obcymi wyrazami, bo ja ni tyci z tego nie rozumim. Ty bałakaj po naszemu, znaczy po polsku”.

Ale wnioski z moich turystycznych impresji wbrew pozorom powinny być jasne i oczywiste: nasza młodsza generacja musi przysiąść fałdów i porządnie, tzn. skutecznie uczyć się języków obcych, jeżeli chce w miarę normalnie funkcjonować w przyszłej Europie.

Z turystycznym pozdrowieniem

Dr Józef Wysoczański